Na skróty. Listopad 2016

5 minut czytania

Brrr, ale zimno! Najchętniej spędzałabym dnie pod kocykiem, z książką i kubkiem gorącej herbaty. Gdyby tylko tak się dało cały czas… ;) No nic, i tak sporo w listopadzie przeczytałam:

Dygot, Jakub Małecki

Wszystko jest w Dygocie jak trzeba - splatające się losy dwóch rodzin, interesujące sylwetki bohaterów, rozdzierające studium inności, bolesny obraz polskiej prowincji. Do tego jest, jak przystało na porządną sagę rodzinną, posmak czegoś niesamowitego, wrażenie jakiejś magii unoszącej się w powietrzu. Tak, niezwykle się te losy bohaterów układają. Dygot jest naprawdę dobry, w dodatku - tak sądzę - im dalej, tym lepszy. Końcówka okazuje się naprawdę świetna i zostawia z bardzo pozytywnym wrażeniem. Bo, przyznam się, wcześniej byłam troszkę rozczarowana. Nie bardzo, nie, bo to na pewno nie jest zła książka. Ale zbiera tak dobre opinie, że chyba czekałam na coś więcej. A Dygot wydał mi się świetnie odrobionym zadaniem z sagi rodzinnej. Poprawnym, ale bez tego czegoś. Później było lepiej, ale dla mnie to po prostu dobra powieść, nic więcej.

Dziki łabędź, Michael Cunningham

No tak, to była książka dla mnie. Cunningham w swoich opowiadaniach bardzo pomysłowo przekształca tradycyjne baśnie. Umiejscawia je w bardziej współczesnym kontekście, a równocześnie nie obdziera ich z tej… baśniowości. To mi się podobało - u Cunninghama komórki, samochody i Internet mogą funkcjonować równocześnie z zamkami, wiedźmami i zaczarowanymi księżniczkami. Bez zgrzytów. W końcu to “dawno, dawno temu” to bardzo umowne wyrażenie, a baśniowa rzeczywistość nie funkcjonuje przecież w jakimś konkretnym czasie historycznym. Dlaczego nie współcześnie, a równocześnie tak bardzo niewspółcześnie? Niektóre reinterpretacje są naprawdę pomysłowe i zgrabne literacko. Jak to w zbiorze opowiadań - niektóre podobały mi się bardziej, inne mniej, ale zdecydowanie warto Dzikiego łabędzia przeczytać. A, w dodatku ilustracje są świetne!

Jeśli komuś zresztą ten zbiór przypadł do gustu, to bardzo polecam wyszperanie gdzieś w bibliotece Czarnej Wenus Angeli Carter. Tam też znajdziecie oryginalne, błyskotliwe reinterpretacje baśni. I wiecie… Cunningham jest bardzo dobry, ale Carter według mnie po prostu rewelacyjna.

Ancillary Mercy, Ann Leckie

Z trylogią Ann Leckie jest trochę tak, że mam wrażenie jakbym przeczytała inne książki niż większość ludzi dookoła*. Zawędrowałam ostatnio na stronę Zabójczej sprawiedliwości (pierwszego tomu) na Lubimy czytać. Ocena to 6,14, czyli raczej niska, a gdy przegląda się recenzje, to na górze dominują te, których autorzy ocenili książkę na pięć, cztery, trzy gwiazdki… A dla mnie Zabójcza sprawiedliwość to bez dwóch zdań jedna z najlepszych książek tego roku. To też moja ulubiona część trylogii, ale Ancillary Mercy przecież również jest świetna i kończy tę serię w najlepszym stylu. Jeśli Zabójczy miecz wydał się komuś po Zabójczej sprawiedliwości nudny, niepotrzebny i rozczarowujący, to Ancillary Mercy powinna naprawić to złe wrażenie. Tak, w drugim tomie jakby straciliśmy szerszą perspektywę, niby ni z tego, ni z owego zajęliśmy się konfliktami na jakiejś nieważnej stacji… Nie żeby to było nudne, no, przynajmniej nie dla mnie. A teraz okazuje się, że to wszystko było po coś - świetnie się to łączy w tym finale. Leckie ma genialne pomysły, uwielbiam jej sposób pisania i dla mnie ta trylogia ma w sobie coś wyjątkowego. Wciągająca, inteligentna, pod pewnymi względami nietuzinkowa space opera. Świetna.
I te wszystkie przekochane sztuczne inteligencje! :D
O poprzednich tomach - tutaj.

*Wiadomo, to nie jest do końca tak. Leckie w ostatnich latach zdobyła wiele najważniejszych nagród w fantastyce, a jej trylogia ma też sporo fanów. No i tak, sporo przeciwników. Mam wrażenie, że niektórym książkom nagrody potrafią zaszkodzić.

Illuminae, Amie Kaufman i Jay Kristoff

Jeśli już jesteśmy przy statkach kosmicznych, międzygwiezdnych konfliktach i zbuntowanych AI… Illuminae zaczęłam czytać w czerwcu, nie znalazłam w nim nic ciekawego, więc odłożyłam na bliżej nieokreślone “kiedyś”. Ostatnio stwierdziłam, że może to “kiedyś” już nadeszło i postanowiłam jednak skończyć tę książkę, w końcu wcale nie była taka zła… Na początku wydawało mi się, że to jednak był głupi pomysł i już nawet miałam porzucać tę powieść tak na dobre… Ale w końcu się rozkręciło! Illuminae ma specyficzną formę - ta książka składa się z raportów, maili, zapisów połączeń głosowych, wywiadów, krótkich wiadomości… Właściwie jest tu prawie wszystko poza “normalną”, ciągłą narracją. W zasadzie czemu nie? Autorom nie brakuje pomysłowości, powieść jest przez to inna, a ja w sumie nie mam nic przeciwko takim eksperymentom od czasu do czasu. Ale niewykluczone, że to właśnie ten sposób narracji zaważył na moim braku zainteresowania. Powiedzmy to otwarcie - pierwsza 1/3 tej książki po prostu mnie wynudziła. A wiecie… Mogę się trochę ponudzić przy “ambitnej” książce. Illuminae od początku czytałam po prostu dla frajdy. Taka książka NIE MOŻE nudzić. Narracja Illuminae okazuje się kłopotliwa, bo według mnie przez nią znacznie trudniej jest wejść w ten świat i w tę historię. Na szczęście w pewnym momencie zaczęło się dziać coś ciekawszego, a może ja się jakoś przełamałam, w każdym razie w drugiej połowie Illuminae było dla mnie już tym, czym powinno być - czystą frajdą. Do końca, mając na uwadze ten nijaki początek, trochę sceptycznie patrzyłam na tę powieść, ale gdy tylko ją skończyłam, zaczęłam w Internecie sprawdzać, ile kosztuje drugi tom… Więc wiecie… Nie mówię tak, nie mówię nie.

Illuminae w Polsce miało wydać chyba Otwarte, ale jakoś się do tego nie zbiera…

Moja walka. Księga 1, Karl Ove Knausgaard

Knausgaard się uzewnętrznia, odsłania tak całkowicie, bezkompromisowo. To niby powieść, ale jakby nie-powieść, w końcu to nawet nie jest do końca fikcja. A właściwie nawet nie jesteśmy w stanie tego z całą pewnością stwierdzić - Knausgaard po prostu pisze o sobie i swoim życiu. Bez ogródek, bez zasłaniania się. Ot, tak, prosto, zwyczajnie, bo tak było. Tu nie ma tematów tabu, nie ma też prób upiększania rzeczywistości. Knausgaard w swojej rodzinnej Norwegii wzbudził sensację i spore kontrowersje (wcale się nie dziwię) między innymi o prawo do prywatności. W końcu niektóre osoby opisane w Mojej walce mogły poczuć się odsłonięte… Ale Knausgaard przede wszystkim uderza w samego siebie. I można oczywiście uznać, że to ekshibicjonistyczne, nieznośnie egocentryczne (zresztą tak, pewnie tak jest, w końcu facet napisał sześć wielkich książek o samym sobie), ale przy tym to jest naprawdę dobre. Knausgaard pięknie zamienia życie na literaturę, jest coś niesamowitego w tym, jak on zaciera granicę między fikcją a rzeczywistością. I tak, są takie momenty, w których zupełnie nie potrafiłam zrozumieć tego całego szumu wokół Mojej walki, ale były też takie, w których ta powieść świeciła czymś genialnym. Ten opis śmierci, zaraz na początku? Siedział mi w głowie przez kilka tygodni. Prawie cała druga połowa, śmierć ojca, babcia-alkoholiczka? Tak, ta Moja walka jakoś nie daje spokoju.

Tatuaż z tryzubem, Ziemowit Szczerek

Chyba nie umiem pisać o literaturze faktu. To krótko - reportaże o współczesnej Ukrainie. Coś mnie w sposobie pisania Szczerka momentami drażniło, ale to dobra książka i cieszę się, że ją przeczytałam. Ukraina tak blisko, a tak mało się o niej wie…

POZOSTAŁE LISTOPADOWE KSIĄŻKI:

Muza, Jessie Burton

Sympatyk, Viet Thanh Nguyen

W LISTOPADZIE NA BLOGU TEŻ:

MISJA RETELLING. Kopciuszek opowiedziany na nowo

ultramaryna