Na skróty. Wrzesień 2016
Dzień dobry!
No i mamy. Zaczął się rok akademicki, jesień uderzyła z pełną mocą (a dopiero co wygrzewałam się na plaży!). Chyba tylko dobra książka może poprawić mi humor. We wrześniu za to czytałam tak:
The Kiss of Deception, Mary E. Pearson
Uwielbiam young adult, świetnie się bawię przy tych książkach, ale trzeba przyznać, że odkąd zaczęłam je regularnie czytać, trafiam na zdecydowanie więcej śmieci. No, na przykład na The Kiss of Deception. Miałam mały czytelniczy kryzys, potrzebowałam czegoś lekkiego, no i padło na takie o to, z założenia przyjemne, fantasy. I na początku jeszcze jakoś się czytało, chociaż od razu miałam trochę okazji do prychania nad brakami w logice. Główna bohaterka jest księżniczką i właśnie ma zawrzeć polityczne małżeństwo. Ona jednak nie chce wychodzić za mąż pod przymusem i w dzień ślubu zwiewa razem ze swoją przyjaciółką. Dziwnie łatwo jej się zwiewa, słabo pilnują chyba tego zamku, poza tym nasza Lia ani myśli nie poświęca takim kwestiom jak dobro jej państwa i temu, czy jej nierozważne decyzje nie sprowadzą na kraj wojny i zniszczenia. Spoko. Może się buntować, jasne, ale mogłaby też się nad tym wszystkim trochę głębiej zastanowić. Jej tropem podąża mnóstwo różnych osób, w tym na przykład zabójca (nasłany na nią przez wrogie państwo) i książę, którego miała poślubić. Nie wiem, dlaczego ubzdurała sobie, że książę będzie stary i brzydki, oczywiście, że jest przystojny. Zabójca zresztą też. Tutaj właśnie dochodzimy do jedynego fajnego pomysłu z tej powieści - Lia spotyka ich obu równocześnie i oczywiście nie wie, kim oni są. My wiemy, że jeden to zabójca, drugi książę, ale… nie wiemy, który jest który. I mamy zagadkę! Pearson nie rozgrywa tego w najlepszy możliwy sposób, ale i tak… właściwie do końca nie byłam pewna. Przeczuwałam podstęp, potem zastanawiałam się, czy podstępem nie będzie brak podstępu… To całkiem fajne zagranie, szkoda, że prowadzi przy okazji do takiego nędznego trójkąta miłosnego. Jasne, i książę, i zabójca dość szybko obdarzą Lię cieplejszymi uczuciami. Ona na szczęście od początku skłania się ku jednemu z nich, ale i tak… nie zabraknie miłosnych dram, rozmyślania nad jednym i drugim… Wszystko byłoby inaczej, gdybyśmy dostali wyraziste, interesujące postacie, ale oni obydwaj są wprost okropnie nieciekawi i bezbarwni, dobrze, że jeden jest blondynem a drugi brunetem, pewnie autorka specjalnie tak zrobiła, bo inaczej mogliby być jedną bezkształtną masą (dodajcie do tego tę niepewność w kwestii tożsamości). Jezu, poza tym właściwie nic się tu nie dzieje! Do pewnego momentu byłam jeszcze ciekawa, który jest który, potem niby coś zaczęło się dziać, ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że w tym dzianiu się też nic się nie działo. Jak ja się wynudziłam! Jakie to było kiepskie, bez pomysłu, jakie męczące! Nudy, straszne nudy. Nic, nic, nic.
Stryjeńska. Diabli nadali, Angelika Kuźniak
Stryjeńska to bardzo interesująca, pełna sprzeczności postać i ciekawie czytało się o jej życiu. To właśnie jej bezkompromisowy charakter, energiczne podejście do świata, poczucie humor i barwne losy sprawiają, że Diabli nadali to interesująca lektura, po którą warto sięgnąć. Sama biografia? Wydaje mi się rzetelna, po prostu poprawna i, choć momentami faktycznie wciąga jak dobra opowieść, to czasem jednak Angelika Kuźniak nie do końca potrafi porwać czytelnika. Jest w porządku. Ja tę biografię czytałam trochę z przypadku, ale jeśli interesuje Was Stryjeńska, to uderzajcie śmiało po Diabli nadali.
Historia zaginionej dziewczynki, Elena Ferrante
Już pisałam - nie wiem, co jest takiego w prozie Ferrante, że tak do mnie trafia, że wydaje się tak prawdziwa, tak hipnotyzująca. A przecież, gdyby streścić fabułę powieści neapolitańskich, gdyby je obedrzeć z językowej i literackiej zręczności Ferrante, mogłoby z tego wyjść coś rodem z telenoweli. Tylko po co? Ferrante naprawdę jest znakomita, potrafi przekuć rzeczywistość na doskonałą literaturę, potrafi z banalnych wydarzeń stworzyć coś poruszająco pięknego i autentycznego. Świetnie wychodzą jej przede wszystkim skomplikowane sylwetki głównych bohaterek, nakreślenie ich niejednoznacznej przyjaźni. Historia zaginionej dziewczynki jest godnym zakończeniem serii, a powieści Eleny Ferrante z pewnością znajdują się wśród moich ulubionych lektur tego roku.
Małe życie, Hanya Yanagihara
Bardzo głośna powieść ostatnio. A u mnie? Bez zachwytów. Zgoda, bardzo podoba mi się obraz mocnej, wieloletniej męskiej przyjaźni. Yanagihara świetnie odmalowała swoich bohaterów, szczególnie Jude’a - tutaj naprawdę należą się słowa uznania za przejmujący obraz wstydu i cierpienia. Jude, w dzieciństwie molestowany seksualnie, teraz walczy z ciągłym bólem, fizycznym i psychicznym. I chociaż zdaje się na początku, że cała czwórka przyjaciół będzie głównymi bohaterami, to z biegiem czasu coraz bardziej na pierwszy plan wysuwa się Jude. Tak, bo jego historia z pewnością jest najciekawsza, najbardziej przejmująca, bo to śledzenie Jude’a daje możliwość wniknięcia w psychikę pokiereszowaną, stłamszoną. Według mnie jednak Małe życie jest zwyczajnie za długie. Yanagihara dosłownie tonie w słowach, często zupełnie zbytecznych, powtarza sceny o podobnym wydźwięku, niepotrzebnie napompowuje tę historię kolejnymi zdaniami. Po przeczytaniu mniej więcej połowy zaczęłam się naprawdę z tą książką męczyć, przebiegałam więc po stronach, byle szybciej, byle już skończyć. Spokojnie Małe życie mogłoby być krótsze o 100-200 stron i nic by na tym nie straciło. Poza tym mam wrażenie, że ta powieść zbyt ostentacyjnie epatuje cierpieniem. Wiecie, lubimy zarzucać książkom, że są zbyt słodkie, naiwne, radosne i przez to nieprawdopodobne. Rzadziej krytykujemy za przeładowanie smutkiem - chyba poważne, smutne fabuły wydają nam się z gruntu ambitniejsze, trudniej jest nam tu protestować, mówić “to mało prawdopodobne”, w końcu sami nie wiemy, jakie cierpienia mogą nas jeszcze spotkać. Ale mam wrażenie, że to jest właśnie problem Małego życia - Yanagihara przesadza z ciężarem cierpień zrzucanych na Jude’a. I nie mówię, że taka historia nie mogła się wydarzyć. Pewnie mogła, pewnie nietrudno byłoby znaleźć kogoś, kto w życiu ma jeszcze gorzej (w końcu Jude na przykład świetnie radzi sobie zawodowo). Ale nie mogę się pozbyć wrażenia, że jest w tym wszystkim jakaś przesada, jakaś sztuczność, że Yanagihara swoją fabułę i swoich bohaterów układa z czarno-białych klocków, że odwołuje się do bardzo prostych reakcji u czytelników. Naciska na nas tak mocno, wywiera cierpieniem Jude’a taką presję, że oczywiście się przejmujemy, przerażamy, że płaczemy. Jasne, że losy Jude’a są przejmujące. Jasne, że się popłakałam. Ale czułam się do tego niemal zmuszona, jakbym już nie miała innego wyjścia. I nie zrozumcie mnie źle, to według mnie całkiem dobra książka, świetnie napisana, pomyślana z rozmachem, przedstawiająca ważny obraz cierpienia i molestowania seksualnego. Po prostu nie podzielam wszechobecnych zachwytów, nie chcę też stawiać znaku równości pomiędzy “smutna” a “genialna”.
POZOSTAŁE WRZEŚNIOWE KSIĄŻKI:
Empire of Storms, Sarah J. Maas
WE WRZEŚNIU NA BLOGU TEŻ:
Czytanie po angielsku? Czas, start!
----------------
ultramaryna