Empire of Storms, a właściwie potok myśli o Szklanym tronie Maas

8 minut czytania

Trochę się aż dziwię, że nie napisałam do tej pory ani jednego postu w całości o Szklanym tronie albo w ogóle o Maas. Przecież ja uwielbiam czytać jej książki, uwielbiam o nich pisać, uwielbiam też na nie narzekać. Serio, czasem mam wrażenie, że marudzenie na Maas to już w moim przypadku jakiś rodzaj sportu. I nie wiem, czy częściej je hejtuję, czy im fangirluję. Bo tak, każda okazja jest dobra, żeby ponarzekać na Szklany tron, żeby się wyżalić, żeby wyliczyć, co jest słabe, co mnie strasznie irytuje… A równocześnie… ile ja fanartów obejrzałam, ile godzin spędziłam na czystym fanowaniu, ile razy czytałam niektóre fragmenty, ile pisków i wrzasków wydałam z siebie podczas czytania, ile nawet łez wylałam… To niesamowite - jak wiele zupełnie sprzecznych uczuć kumuluje się we mnie, jeśli chodzi o Szklany tron, jeśli chodzi o Maas.

Bo ta seria to takie straszne bagno - jak już wejdziesz, to nie ma odwrotu. Jeszcze przed premierą Empire of Storms przez chwilę miałam plan, żeby już nie czytać, żeby zostawić ten cykl na dobre (a może chociaż odłożyć na później, poczekać tym razem na polskie wydanie), żeby dać sobie spokój i już się nie denerwować. Ale zmieniłam zdanie. I dobrze. Bo Empire of Storms to całkiem fajne bagno.

Nie wiem, na ile to recenzja Empire of Storms, na ile luźne wypisywanie się na temat całej serii. W każdym razie sporo tu spoilerów do poprzednich części. Radziłabym nie klikać dalej, jeśli nie czytaliście Królowej cieni ;)

Najlepsze w Szklanym tronie jest to, że seria konsekwentnie robi się lepsza i lepsza. Nie przestanę się dziwić, jaką drogę przeszła Maas od Szklanego tronu do ostatnich części. Świat jest sto razy bogatszy, intryga pełniejsza i ciekawsza, liczących się bohaterów i wątków pojawia się coraz więcej… I chociaż Empire of Storms akurat nie przeskakuje kolejnej poprzeczki - według mnie pozostaje na poziomie poprzedniej części - to jednak jest to poziom zaskakująco wysoki w porównaniu z naiwnym, niespójnym, niezbyt jeszcze rozbudowanym Szklanym tronem.  Może moja coraz większa sympatia dla serii łączy się z czymś jeszcze - ja nigdy nie przepadałam za Aelin/Celaeną. A w pewnym momencie dość jeszcze kameralna historia zabójczyni zaczęła się przekształcać w wielką, epicką przygodę rozpisaną na mnóstwo postaci. Mogę więc nie przepadać za Aelin, mogę też mieć w nosie główny wątek romantyczny, ale zawsze znajdę sobie takich bohaterów, których historie uwielbiam.

Bo właśnie - to chyba mój największy problem z całym Szklanym tronem - Aelin mnie irytuje, zawsze mnie irytowała. Od pierwszej części, w której była wprost okropnie niespójną postacią. Maas cały czas próbowała nam wmówić, że ona jest tą straszną zabójczynią, powtarzała “Celaena jest taaaaka niebezpieczna, to najlepsza zabójczyni w kraju, a ma tylko osiemnaście lat!“. Blablabla. Tymczasem ona zachowywała się jak taka rozkapryszona nastolata - miała zabijać, a głównie objadała się słodyczami, czytała, przymierzała kiecki. Narrator cały czas starał się mi wmówić, że ona jest we wszystkim najlepsza, ale czasem zupełnie tego nie było widać. Zresztą sama Aelin też chyba ma o sobie takie zdanie - ona ma takie podejście “jestem najcudowniejsza, jeśli tego nie widzicie, to nie jesteście nic warci”. Nic nie poradzę, tak Aelin odbieram. Czytam takie Empire of Storms i widzę raczej rozwydrzoną nastolatę z rozdmuchanym ego, ale wszyscy w powieści zdają się krzyczeć: “ona jest taka wspaniała, najlepsza, co byśmy bez niej zrobili”. Jeśli ktoś tak nie myśli, to pewnie jest ZŁY.  Albo przynajmniej ograniczony. Może kiedyś się opamięta i wtedy ma szansę stać się pozytywną postacią. Empire of Storms nie jest pod tym względem jeszcze najgorsze (w Królowej cieni Aelin irytowała mnie bardziej), szczególnie że zakończenie częściowo niweluje to złe wrażenie. Ale wciąż. Aelin jest doskonała - najmądrzejsza, najpiękniejsza, najsprytniejsza, najlepiej walczy i ma największą moc. I na pewno jest przeznaczona do czegoś wielkiego. 

No i kolejny problem. Nie lubię Rowaelin. W sumie to zastanawiające, bo zauważam mnóstwo podobieństw między głównymi wątkami miłosnymi w dwóch seriach Maas. Naprawdę, tu jest mnóstwo wspólnych punktów! Ale podczas gdy uwielbiam parę z Dworu cierni i róż i shipuję ich z całą mocą, to Rowaelin momentami wręcz daje mi raka. No i o co tu chodzi? Nie, nie sądzę, żeby rzecz była w tym, że zawsze byłam w innym teamie. Już dawno pogodziłam się, że Chaol i Celaena to zamknięta sprawa, nie chciałabym tu już żadnej kontynuacji, zresztą shipuję Chaola z Nesryn. Nie, problemem znowu są bohaterowie. Dlatego wolę pod tym względem drugą serię Maas, bo facet Feyre wydaje mi się po prostu sto razy ciekawszą, bardziej intrygującą postacią. Bo Rowan jest nuuudny. Może i on miał jakiś charakter, ale po Dziedzictwie ognia chyba całkiem go stracił (ten sam zarzut mam zresztą do Aediona). Od Królowej cieni Rowan staje się “panem idealnym”. I niewiele więcej mogę o nim powiedzieć. Jasne. Jest silny, jest wspaniałym wojownikiem, jest księciem Fae… No i oczywiście strasznie kocha Aelin i jest gotów bronić jej przed każdym, kto ośmieliłby się ją obrazić. Nic na to nie poradzę, widzę Rowana i Aediona jako takich dwóch umięśnionych ochroniarzy Aelin, którzy przede wszystkim są po to, żeby ją uwielbiać. Wracając do wątków miłosnych - Maas ma niestety tendencję do przesady, patosu, do górnolotnych fraz i kiczowatych opisów. To samo dotyczy jej scen seksu, które, moim zdaniem, momentami ocierają się o harlequin (chociaż może powinnam przeczytać jakiś harlequin, żeby móc z czystym sercem robić takie porównania). Czasem jest lepiej, czasem jest gorzej. Jeśli mocno shipuję daną parę, potrafię to znieść. Ale jeśli zupełnie o nich nie dbam, jak o Aelin i Rowana? Pozostaje prychanie i przewracanie oczami.
Żeby udowodnić… Może być próbka:

His lips crushed into hers, and he said onto her mouth, dropping words more precious than rubies and emeralds and sapphires into her heart, her soul, “I love you. There is no limit to what I can give to you, no time I need. Even when this world is a forgotten whisper of dust between the stars, I will love you.”

Sarah J. Maas, _Empire of Storms_, s. 338.

No, dla mnie to trochę za dużo. Ale w sumie zawsze może być gorzej. O, dla przykładu z ACOMAFu (żebyście wiedzieli, do czego Maas jest zdolna):

Release tore through my body, and he pounded into me, hard and fast, drawing out my pleasure until I felt and saw and smelled that bond between us, until our scents merged, and I was his and he was mine, and we were the beginning and middle and end. We were a song that had been sung from the very first ember of light in the world.

Sarah J. Maas, _A Court of Mist and Fury_, s. 533.

O. LOL. To jest ten moment, w którym łapię się za głowę i myślę “co ja w ogóle czytam”. A przecież shipuję ich z mocą tysiąca słońc.

Na szczęście wygląda na to, że Maas się ustatkowała z wątkami miłosnymi. To książki, w których shipy toną, teamy umierają i każda “wielka” miłość może trwać tylko jedną książkę. W końcu, gdyby policzyć tom z opowiadaniami (których nie czytałam…), to Aelin w ciągu sześciu książek ma czterech facetów! Prawie jak Bond w spódnicy! Ale raczej trudno sobie wyobrazić, by Rowan nie był endgamem (i w drugiej serii Maas sprawa też zdaje się ustalona* - ale w końcu jak ma być nieustalona, skoro oni są początkiem i środkiem, i końcem. I pieśnią z początku świata.). To mimo wszystko pewna ulga.

Nooo. Chyba że ktoś umrze.

Ale właśnie. Mówiłam coś o różnych wątkach i o tym, że zawsze można znaleźć coś dla siebie? Manon była super. Ta sama Manon, której rozdziały niemiłosiernie nudziły mnie w Dziedzictwie ognia. Wtedy były całkowicie oderwane od reszty fabuły, zupełnie nie obchodziło mnie, co się z nią dzieje, chciałam czytać o Aelin lub o Chaolu i Dorianie. A tu okazuje się, że wątek Manon z tego znienawidzonego, stał się tym najlepszym, najbardziej ulubionym. W Empire of Storms jest pod tym względem świetnie - naprawdę się dzieje, jest moc, są zwroty akcji, w końcu bardzo wyraźnie ta część historii połączyła się z całą resztą. Serio, dumna, nieprzewidywalna, pozornie nieczuła Manon, z którą nigdy nie wiadomo, czy górę weźmie w niej wiedźmia natura, czy może zadziałają jakieś bardziej ludzkie odruchy…  To w tej chwili moja ulubiona postać. Świetnie czytało mi się też o Elide i Lorcanie. Nie ma za to w tej powieści w ogóle Chaola z Nesryn i to właśnie, gdy się o tym dowiedziałam, chciałam przez krótki czas zbojkotować Empire of Storms. Chaol to zdecydowanie jedna z moich ulubionych postaci, a po Królowej cieni mogło to wyglądać tak, jakby Maas wycięła z historii bohatera, który jej się znudził. Co, przyznacie, byłoby słabe. Ale na szczęście to chyba wcale nie tak. Pewności mieć nie można, ale przypuszczam, że Chaol wyskoczy z czymś ciekawym jeszcze w ostatniej części. Tak, tak, wiem, że ma być opowiadanie**.

Maas, jak już wspomniałam, coraz bardziej rozkręca swoją opowieść. Świat jest coraz ciekawszy, pełniejszy. Zdaje się mieć własną bogatą historię, własną mitologię. Bohaterów jest mnóstwo, są różni i w większości interesujący. No i, jak widzicie, potrafią wzbudzić emocje. Fabuła nieraz skręca w zaskakujących kierunkach, Maas w niespodziewanych momentach sięga do, zdawałoby się, dawno zapomnianych postaci i wątków, Być może niektóre rozwiązania są naciągane, niektóre zwroty akcji zbyt efekciarskie, ale…  to wszystko i tak układa się w szalenie wciągającą opowieść, którą trudno odłożyć choćby na chwilę. Zastanawia mnie też podobieństwo Empire of Storms do ACOMAFu. Przede wszystkim chodzi mi o rozegranie zakończeń, które w tych dwóch powieściach (wydanych w dodatku w tym samym roku!) wydają się niemal bliźniacze. Wiadomo, to różne książki, cała otoczka jest inna, Szklany tron poza tym jest znacznie “większą” historią, więc być może niektóre podobieństwa mogą być trudniejsze do zauważenia, w końcu tyle tam się jeszcze dzieje. Ale trudno tak całkiem te punkty wspólne pominąć, w końcu parę razy Maas ewidentnie posługuje się tymi samymi schematami, stosuje niemal identyczne rozwiązania.

Uwielbiam sobie na Szklany tron narzekać, uważam, że wiele tym książkom brakuje, lubię je nazywać “głupotami”, ale… tutaj przecież chodzi o frajdę. A Maas potrafi swoimi książkami sprawić mi, mimo wszystko, cholernie dużo frajdy. Szklany tron jest wciągający jak diabli. Zakończenie potrafi wbić w fotel i roztrzaskać serce na kawałki (moje jest raczej całe, ale uprzedzam, że może być ciężko). To jest po prostu świetna, świetna przygoda - mnóstwo wyrazistych postaci, szalone tempo, dramatyczne zwroty akcji, … Możecie się zresztą ze mną zupełnie nie zgadzać w wielu kwestiach, ale cieszyć się Szklanym tronem podobnie jak ja. Być może lubicie zupełnie inne postacie. Bo prawdopodobnie jestem w mniejszości - pewnie większość z Was uwielbia Aelin i Rowana, pewnie denerwuje was Chaol. Świetnie. Podyskutujcie ze mną. Nie wiem, dlaczego, ale uwielbiam gadać o Szklanym tronie.

A najlepsza książka Maas? Dla mnie zdecydowanie króluje A Court of Mist and Fury. Podobno polskie wydanie będzie w styczniu. Jestem rąbnięta, więc kupię też po polsku i znowu przeczytam.

* Odważ się tylko tam coś ruszyć, Maas.
** W którymś tam wydaniu EoS też jest zresztą krótkie opowiadanie z Chaolem. Można znaleźć w Internecie. Na dobre się uspokoiłam, bo chyba jednak Maas naprawdę nie odstawiła tej postaci.

ultramaryna