Na skróty. Luty 2020

2 minuty czytania

I tak już jestem spóźniona, więc dzisiaj o kilku tylko książkach lutego, o tych, o których chciałam Wam najbardziej opowiedzieć. Czytanie zresztą nie idzie mi zbyt dobrze w tym roku, ale kto wie, może na wiosnę się rozkręcę ;)

Zimowe zaręczyny, Christelle Dabos

Och, to było śliczne! Nie jestem do końca pewna, czym ostatecznie Christelle Dabos mnie uwiodła - można w końcu wytknąć Zimowym zaręczynom parę rzeczy, na przykład to, że główna bohterka jest obdarzona wieloma cechami typowymi dla takiej zwykłej-niezwykłej protagonistki młodzieżowego fantasy… Ale ostatecznie też i trochę stereotypowa na pierwszy rzut oka Ofelia mnie przekonała. Kreacja świata jest barwna, oryginalna, mam wrażenie, że to główna zaleta Zimowych zaręczyn. Ludzkość żyje tu na arkach, jakby odłamkach lądu zawieszonych gdzieś w przestrzeni, a nasza Ofelia potrafi przechodzić przez lustra i czytać przeszłość przedmiotów. Dużo tu innych fajnych pomysłów - to taki popis wyobraźni autorki. Fabuła skręca w ciekawych kierunkach i, choć powieść nie rozkręca się zbyt szybko, potrafi mocno przykuć uwagę. Zimowe zaręczyny są też bardzo fajnie przetłumaczone, sporo tu kreatywnego słowotwórstwa, które ładnie się wpasowuje w polski. Ja tam czekam na kolejne tomy.

Detroit. Sekcja zwłok Ameryki, Charlie LeDuff

To jest mocno zaangażowany reportaż. Reportaż wkurzonego, sfrustrowanego człowieka, dla którego upadek Detroit ma wymiar osobisty. Ma to swoje oczywiste zalety - książka wydaje się dzięki temu bardzo autentyczna, prawdziwa. Charlie LeDuff pisze też o swojej rodzinie i nie boi się wspominać o rzeczach, które inni mogliby uznać za zbyt osobiste. Jest więc Detroit trochę innym reportażem, innym od tych, które zazwyczaj czytam, właśnie przez to osobiste zaangażowanie autora, jego gotowość do obnażania nie tylko miasta, ale i siebie, i swojej rodziny. Może więc i troszkę brakowało mi jakiegoś głębszego wprowadzenia, lepiej zarysowanej historii? Jeśli na tym Wam zależy, poszukajcie innej książki, Detroit jednak też warto przeczytać.

Mistrz zagadek z Hed, Patricia A. McKillip

Niby klasyczne fantasy, ale trochę… dziwne? Wydaje mi się, że jest po prostu nieco staroświeckie. Niby to rok 1976, ale fantasy to stosunkowo młody gatunek, taki Mistrz zagadek z Hed wydaje się już starociem. Podobało mi się, że zostaliśmy rzuceni od razu w środek wydarzeń, wolę w ten sposób, o ile jest to dobrze zrobione - żadnych długich ekspozycji, żadnych sztucznie brzmiących akapitów, które mają nam wszystko tłumaczyć… Orientuj się, czytelniku. Powieść jest zresztą niedługa, zwięzła, informacje są dość skondensowane, a równocześnie mamy czas na poznanie się z bohaterami. Jest oczywiście nasz wybraniec, Morgon, który wybrańcem wcale być nie chce i cały czas o tym mówi. Serio, bardzo duża część tej książki polega na tym, że kolejne osoby perswadują Morgonowi, że musi stawić czoła przeznaczeniu, a Morgon na to: “dajcie spokój, wracam na Hed, będę pilnować zbiorów”. Sam pomysł z magami, którzy zniknęli ze świata dawno temu i zostawili nierozwiązane zagadki brzmi intrygująco, ale ostatecznie zagadki jakoś tak… rozczarowują. I podobnie jest z samą książką, która nie jest na pewno zła, ale też nie jest szczególnie satysfakcjonująca - jest nieźle napisana, znajdziecie tu trochę fajnych pomysłów, ale ostatecznie niewiele z tego wszystkiego wynika. No, trzeba by czytać serię dalej, bo zresztą na końcu Mistrza zagadek jest też porządny cliffhanger. Ale nie jestem całkiem pewna, czy mi się chce, bo ten tom nie zrobił na mnie dużego wrażenia, poza tym, choć czytało się dobrze, gdy już zaczęłam, to nie miałam za bardzo motywacji, by po ksiażkę sięgać… Koniec końców utknęłam nad nią na znacznie dłużej niż powinnam.

W lutym na blogu:

ultramaryna