"Balladyny i romanse" Ignacy Karpowicz
Olaboga!
„Balladyny i romanse” są trochę jak jazda bez trzymanki przez szaloną wyobraźnię autora. Absurdalne, pełne przekory i sprzeczności wzbudzają ambiwalentne odczucia, opinie w Internecie bywają zupełnie skrajne. Może dlatego, że Karpowicz niebezpiecznie balansuje pomiędzy kiczem a ambitną literaturą, miesza schematy i bawi się konwencją, z zupełnym lekceważeniem traktuje literackie tradycje i jawnie drwi sobie ze wszystkiego.
Arcydzieło czy bełkot?
Bogowie postanowili zstąpić na Ziemię, do Polski, bo nasz kraj był akurat w promocji. Zajmą miejsce kawy i żelazek, które gdzieś zniknęły. A to wszystko zwiastuje niezłe zamieszanie. Tym bardziej, że bogowie niekoniecznie zachowują się tak, jak przeciętny śmiertelnik by się spodziewał. Eros na przykład jest synem Aresa i Hermesa przekonanym o patologiczności swojej rodziny, która ze sobą nie rozmawia. Gdy przyłapuje swoich ojców in flagranti, postanawia ich ukarać. Razem mają zstąpić na Ziemię i przez półwiecze żyć jak normalna rodzina. Nike jest bizneswoman i prowadzi międzynarodowy koncern odzieżowy. W powieści wiąże się z Jezusem. Inna nietypowa boska para to Atena (która została trafiona strzałą Erosa) i Ozyrys. Uwielbiają oglądać razem seriale, na przykład „Przyjaciół” lub „Sześć stóp pod ziemią”. Ach, może jeszcze wspomnijmy Balladynę (tak, tę od Słowackiego), która na spółkę z Grabcem i Aliną prowadzi w niebie firmę kateringową. Miszmasz? To jeszcze nic, bo bogowie zmieszają się z bohaterami ludzkimi, którzy są też nieźle pokręceni. Mamy pięćdziesięcioletnią starą pannę, która niespodziewanie dla samej siebie wdaje się w romans z młodym chłopakiem. Jest studentka, nimfomanka, która zwraca uwagę tylko na młodszych od siebie. Poza tym słucha samych beznadziejnych piosenek, bo przy dobrej muzyce płacze. Jest mężczyzna, który z dnia na dzień cofa się mentalnie do wieku dwunastu lat i jego ciężarna narzeczona. Poza tym jeszcze wykładowca i filozof, który onanizuje się przy filmach pornograficznych.
Książka śmiało poczyna sobie z naszymi wyobrażeniami bogów, jest trochę pornograficzna i wulgarna, pełna sprzeczności, najeżona niesamowitymi, absurdalnymi zdarzeniami, które bywają śmieszne, ale mogą się też zdawać po prostu głupie. A wszystko tworzy barwną mieszaninę, zdawałoby się jeden wielki chaos, który jednak jest ogarnięty i dobrze przemyślany. Mnie „Balladyny i romanse” się podobały, ale rozumiem tych, którzy odebrali je inaczej. Bo ta powieść, tak skrajna i pełna sprzeczności, cały czas stoi nad przepaścią, jest jakby na krawędzi. Krawędzi dobrego smaku, logiki, mądrości. Poniżej, całkiem przecież niedaleko, jest kicz, totalny bezsens i głupota. Trzeba mieć odwagę, żeby napisać taką książkę. Naprawdę dużo odwagi. I talentu, żeby się jednak na tej krawędzi utrzymać.
„Balladyny i romanse” wyśmiewają się z wielu rzeczy, ale przede wszystkim z popkultury. Dostaje się tu wszelakiej tandecie: Brownowi, Grocholi, Gosi Andrzejewicz, zespołowi Feel i przede wszystkim Coelho. Książka mówi, że popkultura robi nam z mózgu papki, ale, co ciekawe, sama czerpie z niej pełnymi garściami. Głęboka, wewnętrzna sprzeczność, ale jednak zamierzona i dająca ciekawy efekt. To też oczywiście książka o religii i o jej zmierzchu. Bogowie w końcu schodzą w świat już bardzo zeświecczony, do czego przyczyniają się zresztą bożkowie popkultury. Zstępując stają się mniej boscy, bez większych problemów stają się częścią społeczności, planują tu umrzeć. To więc książka o religii i zastępującej ją popkulturze. Ale „Balladyny i romanse” to też po części powieść obyczajowa – rozdziały o ludzkich bohaterach opowiadają o codzienności, bolączkach, problemach, skrytych obawach i pragnieniach.
Podobają mi się szalone pomysły Karpowicza, jego niezwykła kreatywność, która objawia się także w sferze językowej. Przykładem na to mogą być krótkie rozdziały, w których wypowiadają się pojęcia takie jak: piękno, prawda czy czas. Autor zgrabnie bawi się w nich językiem i konceptami kulturowymi. Takie gry językowe widać w całej książce, ale mimo to styl jest raczej łatwy do przyswojenia i powieść można naprawdę szybko pochłonąć. Trzeba jednak przyznać, że choć cały czas czekamy na zejście bogów (pierwsza część to tylko ludzie, druga bogowie w mieście miast, dopiero w trzeciej jedni z drugimi mieszają się na Ziemi), to jednak wtedy akcja jakby zwalnia, a całość przestaje być tak wciągająca. Brak pomysłów na dalsze poprowadzenie historii? Nie wiem, ale druga część jest na pewno trochę gorsza, nieco pozbawiona wcześniejszej żywiołowości.
„Balladyny i romanse” są dobre, nie wybitne, ale jednak godne uwagi. Karpowicz proponuje barwną, fantastyczną, dowcipną i czasem szokującą podróż przez dzisiejszy świat pełen popkultury, za to coraz bardziej pozbawiony bogów.
---------------------------
Kup “Balladyny i romanse” w Matrasie! Darmowa dostawa do najbliższej księgarni.
ultramaryna