Tower of Dawn (Wieża świtu), Sarah J. Maas

6 minut czytania

Wiem, że nawet wielu zagorzałych fanów Szklanego tronu patrzyło i patrzy na Tower of Dawn z niepewnością. Bo ta książka faktycznie wygląda na dziwny twór. Miała być opowiadaniem, rozrosła się do powieści na 660 stron. Miała być dodatkiem do serii, okazała się pełnoprawnym tomem szóstym, który właściwie trzeba przeczytać przed finałem. No i, pewnie przede wszystkim, Tower of Dawn odskakuje od głównej osi fabularnej. Nie ma tu głównej bohaterki serii! Nie ma wielu innych bohaterów. Uwaga skupia się natomiast na Chaolu, który… hmmm… raczej nie jest najpopularniejszą postacią.

Ja Chaola lubię i zawsze lubiłam. Byłam mocno w “team Chaol”, gdy coś takiego jeszcze miało rację bytu. Potem się pogodziłam, trochę obraziłam się na Maas, gdy okazało się, że w Imperium burz Chaola nie ma wcale, ale… chyba mogę jej wybaczyć (teraz to już na pewno). Ale ja też miałam obawy. Zawsze się trochę boję, gdy z sześciu tomów robi się siedem. Gdy opowiadanie staje się ogromną powieścią. Poza tym to naprawdę jest dziwny i niespodziewany odcinek w tej serii. I doskonale rozumiem wszystkich, którzy nie są do Tower of Dawn przekonani, rozumiem pewne rozgoryczenie niektórych, tym bardziej, jeśli wezmę pod uwagę, jak kończy się Imperium burz.

No ale jak wyszło?

Ważne kwestie: czy trzeba przeczytać Tower of Dawn przed kolejnym tomem? Jak ta książka ma się do reszty serii?
Tower of Dawn rozgrywa się równolegle do Imperium burz i pokazuje to, co działo się w tym czasie z Chaolem i Nesryn. Tak, zdecydowanie Tower of Dawn jest powiązane z głównym wątkiem fabularnym, a to co się wydarzyło na pewno będzie mieć ogromny wpływ na ostatni tom. Ujawnione zostały kolejne bardzo ważne fakty. Zatem tak - według mnie raczej trzeba przeczytać, bo Tower of Dawn odskakuje trochę w bok, ale jednak zdaje się integralną częścią Szklanego tronu, nie dodatkiem. Pewnie najlepiej by było, żeby te wątki, po pewnym przycięciu, zmieściły się w Imperium burz. Dostalibyśmy książkę na ponad 1000 stron, ale to byłoby najbardziej logiczne wyjście (no ale… kasa). Osobiście nie polecam Wam pomijania tego tomu też dlatego, że Tower of Dawn było fajne, mnie się naprawdę podobało. Ale jeśli bardzo nie chcecie czytać, to być może dacie bez tego radę. Prawdopodobnie będziecie trochę skołowani przy ostatniej części, ale przecież najważniejsze kwestie i tak pewnie będą jeszcze raz wytłumaczone. Ja wiele razy słyszałam, że na tym etapie powinno się mieć już przeczytane opowiadania. Pff, widzicie, daję radę (no dobra, przeczytałam ostatnio dwa, ale potem mi się znudziło). Przekonanym, że chcą Tower of Dawn mimo wszystko pominąć, proponuję przeczytanie jakiegoś streszczenia w Internecie. Bez tego może być jednak ciężko.
Czy dostaniemy trochę nowych informacji o tym, co dzieje się z Aelin lub resztą? Trochę. Troszkę. Troszeczkę.

Jeśli tu jesteście, to pewnie czytacie i lubicie Sarę J. Maas. Nie wiem, czy chce mi się w związku z tym narzekać na rzeczy, które mnie od zawsze u niej denerwują. Tak, strasznie to momentami patetyczne, strasznie dużo melodramatu. Tak, bohaterowie są piękni, doskonali i nieziemsko potężni. Och, tym razem też, nawet jeśli (wyjątkowo!) wszyscy główni bohaterowie są ludźmi. Ale Yrene nie może być tylko uzdolnioną uzdrowicielką. Nie, ona jest super uzdolniona, nikt nigdy tak dobrze nie zdał egzaminów, jest najlepsza, naj… Musiała dostać jakieś błogosławieństwo Silby. No wiecie. W każdym razie ja za każdym razem się irytuję, przewracam oczami, potem uwielbiam narzekać, jakie to straszne głupoty, jakie to słabe… No i wiecie przecież, że to takie bezczelne, kiczowate romansidła i chodzi tu nie tylko o to, by pokonać zło/odzyskać tron/uratować świat, ale też by wszystkich ustawić w szczęśliwych związkach (przy czym na pewno nie od razu, bo przeciętny bohater musi zaliczyć kilka nieudanych “wielkich miłości”, zanim trafi na tę jedyną prawdziwą wielką miłość). Ale! Każdą książkę Maas czytam natychmiast po amerykańskiej premierze, zawsze świetnie się bawię podczas czytania, zawsze przeżywam, a potem kacuję przez jakiś czas. Mój stosunek do Maas jest trochę (hmm, trochę bardzo) schizofreniczny.

Tylko że, jeśli się nad tym zastanowię, Tower of Dawn stosunkowo mało mnie irytowało. No tak, na początku byłam trochę przestraszona tym, co też ta Maas znowu wyprawia w wątkach romantycznych (typowa Maas, jeśli masz na starcie bohatera i bohaterkę, to po co pisać jeden wątek miłosny, skoro można pisać dwa), już miałam zamiar narzekać tutaj, jaką Szklany tron jest telenowelą, ale… skończyłam książkę i jestem naprawdę bardzo zadowolona z tego, co ona tam wykombinowała. Może to telenowela, ale to telenowela, która mi się mimo wszystko podoba (cóż zrobić, jestem słaba). Pięknie to gra, jestem zadowolona z obu wątków miłosnych.

W ogóle wiecie, Tower of Dawn miało być “tą książką o Chaolu”, ale przecież Chaol nie jest tu jedynym bohaterem. Perspektywy mamy trzy - poza Chaolem i Nesryn jest jeszcze Yrene, uzdrowicielka, którą możecie już znać z opowiadania Zabójczyni i uzdrowicielka. Cele też mamy trzy: uleczyć Chaola, namówić khagana do udziału w wojnie i… poukładać wszystkich w pary (a jak). Od pewnego momentu akcja biegnie dwutorowo. Szklany tron od dawna jest wielowątkową serią - zawsze jest ta szansa, że jeśli wynudzi Was jeden wątek, to będziecie i tak niecierpliwie czekać na inny. Tak, Tower of Dawn ma trochę mniej bohaterów, ale być może znajdziecie coś dla siebie. Maas zresztą wysyła nas w nowe miejsce, pokazuje nowy świat i przedstawia sporo całkiem nowych postaci. Było ciekawie, a ja naprawdę dobrze się bawiłam.

No ale dla mnie akurat Chaol, Yrene i Nesryn to nie jest najgorszy zestaw bohaterów, a ”Szklany tron bez Aelin” brzmi jak rewelacyjny pomysł.

Więc… jeśli mam zażalenia, to być może takie, że pierwsza połowa nie jest szczególnie dynamiczna. To zresztą dość typowe dla Maas -  trochę nierówne tempo i zdecydowanie największa moc w zakończeniach. Ja się raczej i tak nie nudzę, tym razem też się nie nudziłam, ale… ostrzegam, tym bardziej, że Tower of Dawn jest chyba jednak trochę wolniejsze niż przeciętna książka Maas. To dla mnie naprawdę bardzo dobrze skrojona fabuła, ale Maas nie uniknęła pewnych dłużyzn. Poza tym po dziewięciu powieściach coraz wyraźniej widać jej ulubione motywy. Niestety, ona lubi się powtarzać. Pisze niemal bliźniacze sceny, wkłada w usta bohaterów z różnych serii prawie te same zdania, kilka razy podchodzi do jakiegoś motywu w ten sam sposób.

Tower of Dawn dla mnie jest na poziomie lepszych tomów Szklanego tronu (każdy ma na ten temat inne zdanie - ja ogólnie wolę te późniejsze, a w każdym razie naprawdę nie lubię tylko pierwszej części). Ma swoje problemy, ma. Ale… dla mnie na pewno jest lepsze niż ACOWAR. A porównuję z ACOWAR, bo w tym roku mieliśmy dwie premiery od Maas. Był wyczekany Dwór skrzydeł i zguby, nad którym wszyscy świrowali. I było Tower of Dawn, takie trochę gorsze dziecko. Z ACOWAR jest mnóstwo problemów i to pod wieloma względami powieść naprawdę rozczarowująca (poczytajcie tutaj). A Tower of Dawn? Jest fajne, satysfakcjonujące, jakoś mało mnie wkurza. Lepsze niż się spodziewałam! Naprawdę. Jeśli baliście się Tower of Dawn, to się nie bójcie. A jeśli nie zamierzaliście w ogóle czytać, to jeszcze raz to przemyślcie.

ultramaryna