Saro J. Maas, właśnie tak pisze się finał serii! Kingdom of Ash

5 minut czytania

Od Dworu skrzydeł i zguby, a jeszcze bardziej od Dworu szronu i blasku gwiazd miałam w głowie “Maas nie umie w zakończenia, Maas nie umie w zakończenia”. Bo z Dworami jej nie wyszło - ACOWAR to taki udawany finał, który tylko częściowo coś zamyka, a po części zapowiada kolejne książki. ACOFAS jest jak nieszczególnie dobry fanfik - bardzo nieudany tekst, bez żadnego pomysłu, który w idealnym świecie nie powinien w ogóle powstać.
Na ten moment Kingdom of Ash ma być naprawdę ostatnią książką ze Szklanego tronu. Nie wiem, czy za dwa lata Maas nie wyskoczy jeszcze z jakimś sequelem/prequelem, ale w tej chwili naprawdę mamy finał. Dobry finał. Maas, jednak potrafisz!

W tekście możecie znaleźć jakieś spoilery do poprzednich części. Na końcu ukryte spoilery do Kingdom of Ash, zobaczycie je tylko, jeśli chcecie ;)

Sam początek jest nieco niemrawy, bo Maas musi obskoczyć wszystkie wątki, wszystkich bohaterów, zrobić szybkie przypomnienie tego, gdzie stoimy, co się wydarzyło i pokazać aktualną sytuację każdej postaci. Ale książka dość szybko się rozkręca. I myślę, że jako całość ma bardzo dobre tempo. Różnie to u Maas bywa, zazwyczaj jej fabuły się rozpędzają się stopniowo - na początku jest spokojnie, a potem tylko szybciej, szybciej i szybciej. I tutaj zasadniczo jest podobnie, ale już dość wcześnie zaczyna dziać się naprawdę dużo. Jasne, to wielka powieść i pewnie znajdziecie tu jakieś dłużyzny czy wypełniacze. Tu już pewnie wiele zależy od Was, od waszego przywiązania do poszczególnych postaci, od zainteresowania poszczególnymi wątkami. Ja na przykład ciężko wzdychałam, gdy musiałam wracać do Terrasenu i Aediona. Wydaje mi się jednak, że Maas udaje się utrzymać równowagę między wątkami, że utrzymuje niezłe tempo, nie pozwala na dłuższe przestoje i generalnie ciężko się nudzić.

W ogóle Maas unika tu bardzo wielu błędów, które notorycznie popełnia, niektóre stara się w tym tomie naprawić. Może jakiś dobry redaktor ją w końcu trochę naprostował? A może tak jej po prostu tym razem szczęśliwie wyszło? Mogę na pewno za kilka rzeczy Maas tu pochwalić, choć to będą takie… względne pochwały. To nie to, że nie ma tu wad. Po prostu wiem, na przykładzie jej innych książek, że mogło być znacznie gorzej. Aelin nie zdaje się już być aż taką Mary Sue. Wciąż nią jest, zapracowała sobie na ten tytuł wszystkimi poprzednimi tomami, ale tutaj pokazuje więcej ludzkich cech, więcej wątpliwości. Nie stała się nagle moją ulubioną bohaterką, ale czytałam jej rozdziały bez zwyczajowego bólu. Maas troszkę też przystopowała z robieniem wszystkich tak potężnymi i wspaniałymi, okazało się, że potrafi bohaterów też umniejszyć, że jest gotowa na parę poświęceń. W ogóle książka jest stosunkowo mało cheesy - są dramy, są, ale nie aż tak głupie i spektakularne jak nieraz bywały. Romansów też nie brakuje (a jak, trzeba wszystkich poukładać w szczęśliwe związki), ale jak na 1000-stronicową książkę Maas naprawdę niewiele tu tych potwornie kiczowatych scen erotycznych. To jest coś, to jest coś.

Została tytułomania, możecie być pewni, że Maas wiele razy przypomni Wam wszystkie tytuły, imiona i nazwiska danej postaci (próbka: Aelin. She was Aelin Ashryver Whitehorn Galathynius, and she was Queen of Terrasen), że za każdym razem (szczególnie na początku powieści) będzie dobitnie przypominać, że “Iksa jest żoną Igreka (i jego mate)“. Och, i przygotujcie się oczywiście na niemożliwą wprost liczbę powtórzeń słowa mate. Bo moglibyście zapomnieć, że Rowan jest mate Aelin. A ona jest jego mate. Jego mate. Naprawdę jest jego mate. Na pewno też nie zapomnicie, że wszyscy są niesamowicie piękni i atrakcyjni. I potężni oczywiście. Maas za rzadko to powtarza i możecie jeszcze nie wiedzieć.

No ale, no ale. Napisałam, że jest dobrze? Bo jest. To u góry to tylko moja typowa porcja narzekania na Maas. Ale nie zapominajmy, że tym razem bardzo ładnie podomykała wszystkie wątki. Że finał był emocjonujący i nie tak oczywisty. Że działo się wiele i cała książka była wciągająca, regularnie pojawiały się sceny, przy których można było obgryzać paznokcie z nerwów. Że dało się wylać przy tym trochę łez (no, akurat byłam tym razem twarda). Że czytałam i sprawiało mi to dziką, dziką radość. Wiecie, właściwie zdarzały się książki Maas, przy których świrowałam bardziej, po których kacowałam mocniej i dłużej. Ale Kingdom of Ash jest naprawdę bardzo dobre, jest takim zakończeniem, jakiego chciałam.

ultramaryna