Na skróty. Listopad 2017
Hej ho! Znowu się trochę zagapiłam z podsumowaniem. Dopadło mnie choróbsko, dopadło mnie też kolokwium… A zresztą czytelniczo w listopadzie było biednie. Cztery książki, w tym jedna powtórka? Bieda, panie, bieda!
Ale na szczęście to nie były złe książki.
Ganbare! Warsztaty umierania, Katarzyna Boni
O czym jest Ganbare? Najogólniej - o tym, jak się umiera w Japonii. Autorka wychodzi od tsunami z 2011 roku (i następującej po nim katastrofie elektrowni atomowej w Fukushimie), ale opisuje je w kontekście różnych kataklizmów (naturalnych i nie - jest też o Hiroshimie i Nagasaki), z którymi od zawsze musieli mierzyć się Japończycy. Jest też sporo o śmierci w ogóle - o tytułowych warsztatach umierania, o japońskim przemyśle funeralnym, o tym, jak wielu Japończyków szczegółowo planuje swój pogrzeb. Boni oddaje głos swoim rozmówcom, reporterki w tym tekście jest niewiele (a może i więcej niż się wydaje, w końcu forma jest zdecydowanie nieprzezroczysta). Niektóre z rozmów są bardzo poruszające i ogólnie książka robi duże wrażenie. Dobry, interesujący reportaż.
Flame in the Mist, Renee Ahdieh
Wydany w Polsce Gniew i świt Ahdieh zbierał różne opinie i wcale mnie to nie dziwi. Jasne, obie serie Renee Ahdieh mają sporo wad. Ale, o rany, ja tam się zbyt dobrze bawię przy jej książkach, żeby się tym przejmować. Flame in the Mist to wprawdzie mieszanka dobrze znanych motywów z młodzieżowej fantastycznej przygodówki, ale, przynajmniej dla mnie, historie Ahdieh nadzwyczaj dobrze się sprawdzają. Mogłabym porównać z jakąś inną głupią młodzieżówką i sama ze sobą dyskutować: “Julka, to jest schematyczne YA fantasy i to jest schematyczne YA fantasy, dlaczego ta książka Ci się podoba, a ta nie?“. I kto to wie? Fakt jest faktem, Flame in the Mist było dla mnie po prostu naprawdę fajne. Fabuła ma dobre tempo, bohaterowie są wyraziści, a drama zdecydowanie mnie cieszy. Ahdieh pisze szybką przygodówkę, ale potrafi przy tym wykorzystać potencjał scenerii. Bo miejsce akcji zawsze wybiera sobie ciekawe. Tym razem jesteśmy w fantastycznej niby-Japonii. Niemal nieodzowny w takiej książce romans wypada naprawdę przyzwoicie, wątek miłosny jest zresztą znacznie mniejszy niż w Gniewie i świcie. I jasne, że jest we Flame in the Mist trochę słabszych rzeczy, są jakieś braki w logice, ale nic to. Ahdieh ma sporo uroku i umie pisać tak, żeby mnie wciągało.
Cinder, Marissa Meyer
Tak, ja już tu wiele razy o Cinder i Sadze księżycowej pisałam, więc przede wszystkim sygnalizuję - jest nowe wydanie! Kupujcie i czytajcie, bo to fajna seria jest. Ja Cinder bardzo dobrze pamiętam, ale powtórka była znowu czystą radością. Połknęłam w jeden dzień, tak dobrze się to czyta.
Uwagi do nowego tłumaczenia? Jest w porządku, chociaż osobiście zdecydowanie bardziej wolę Lunę i Lunarów od Księżyca i Księżycowych. No, jakoś bardziej mi to brzmi prawdopodobnie jako nazwa państwa, ale też po prostu… przyzwyczaiłam się. Jest też “letumoza” zamiast “letumosis” (co akurat ma dla mnie sens). I na przykład “skorupka” zamiast “skorupy”, co brzmi jakoś niepoważnie (a chyba jest całkiem poważne, zresztą podobno na Lunie to obraźliwe słowo!). O, i jedno imię wspomniane raz zostało przetłumaczone jako Księżycówka, mam nadzieję, że to tylko jednorazowy wybryk (prawie na 100% tak, tłumaczka się nie zorientowała albo nie wiedziała, co zrobić, żeby nie spalić), bo jeśli nie, to w następnych tomach będzie zabawnie :D
Księżyc nad Soho, Ben Aaronovitch
Czytałam kilka lat temu, pewnie zaraz po premierze pierwszego wydania, Rzeki Londynu. Podobały mi się, ale… jakoś tak bez szału, więc po drugą część, Księżyc w Soho już nie sięgnęłam. Później trafiłam na kilka bardzo pozytywnych opinii o serii. No i zaczęłam się zastanawiać. Czemu byłam trochę zawiedziona? Co też mogło mi się nie podobać? Może przeczytałam w złym momencie? Przecież to coś dla mnie! No bo magiczne śledztwa w Londynie? Brzmi super. W końcu pojawiło się wznowienie, więc postanowiłam podejść do serii o Peterze Grancie jeszcze raz. No i co? No i nic. Podtrzymuję moją opinię sprzed kilku lat. Nie mam żadnych konkretnych zażaleń - jest magia, jest Londyn, jest dużo humoru, jest całkiem ciekawe i zgrabne fabularnie śledztwo. Tylko… Aaronovitch jakoś zupełnie nie potrafi przykuć mojej uwagi. Strasznie długo ten Księżyc nad Soho czytałam, bo po prostu nie bardzo mnie interesował. W tym przypadku mogę zwyczajnie stwierdzić - nie dla mnie. Mimo wszystko nie dla mnie. Wierzę, że to może być fajna seria, ale między nią a mną coś ewidentnie nie gra. Dalej nie próbuję.
W LISTOPADZIE NA BLOGU TEŻ:
ultramaryna