Na skróty. Listopad 2015

5 minut czytania

Patrzę i nie wierzę. Pobiłam w listopadzie jakiś rekord. Nie rekord życia (przypuszczam, że do tego mi jeszcze daleko…), ale rekord kilku ostatnich lat - na pewno. Przeczytałam jedenaście książek, ale co tam, że jedenaście… Bo wśród tych jedenastu ani jedna nie miała mniej niż dwieście stron, za to siedem (siedem!) miało więcej niż pięćset. I ja się pytam: JAK?

A że te największe listopadowe grubasy to nie były akurat najambitniejsze książki…? A co tam.

Siedem królestw, Cinda Williams Chima

Może tutaj już mam odpowiedź na pytanie, jak to się stało, że tyle przeczytałam. Siedem królestw Cindy Williams Chimy to zdradliwa seria. Naprawdę. Zaczynam na spokojnie takiego Króla Demona, czytam sobie bez pośpiechu z myślą “w porządku, nic specjalnego, można przeczytać”, a tu nagle… wciągam się zupełnie niespodziewanie i zarywam pół nocy (chociaż to akurat już przy drugim tomie). Albo postanawiam, że resztę serii zostawię na później (przecież tyle książek czeka!), po czym myślę sobie: “aaa, przeczytam tylko jeden rozdział kolejnej części”. Aha, jasne. Oczywiście kończę całą książkę, a potem zabieram się za następną. A nie, wcześniej muszę znowu biec do biblioteki. Przefrunęłam przez tę serię, nawet nie wiem, jak i kiedy. W listopadzie miał być tylko Król demon, a ja połknęłam cały czterotomowy, pokaźny cykl. I co? Wciąż mam w głowie tę myśl “nic specjalnego”, a jednak… a jednak polubiłam te książki. To takie dość “typowe” młodzieżowe fantasy, ale… hmm… po prostu fajne. Świat może nie jest szczególnie oryginalny, za to naprawdę barwny, przemyślany i dopracowany.  I to pod wieloma względami. A Cinda Williams Chima w bardzo dobrych proporcjach miesza magię, politykę, romans i przygodę. No i polubiłam bohaterów - i księżniczka Raisa, i ulicznik Han zagrzali sobie miejsca w moim sercu.

A w kwietniu ma wyjść po angielsku Flamecaster, spin-off serii, który będzie się rozgrywał dwadzieścia pięć lat po Siedmiu królestwach. Tam będą Raisa i Han po czterdziestce, nawet jeśli gdzieś na drugim planie? :D Ja chcęęę…

Czarna Wenus, Angela Carter

Jakie to było dobre! Opowiadania Angeli Carter to znakomita gra schematami i konwencjami. Najwięcej tu świetnych, błyskotliwych reinterpretacji baśni, ale na nich się nie kończy. Dostajemy więc też na przykład opowiadanie o kochance Baudelaire’a albo tekst inspirowany Snem nocy letniej Szekspira. Mnie tam najbardziej cieszyły jednak opowiadania baśniowe (czyli głównie z Krwawej komnaty - polskie wydanie łączy teksty wybrane z kilku różnych tomów opowiadań), ale właściwie każdy tekst jest świetny. Język Carter jest piękny, niepowtarzalny - to, jak ona genialnie operuje językiem, jakie barwne obrazy tworzy słowem… Trzeba przeczytać, żeby się samemu przekonać. A każde opowiadanie zdaje się kryć w sobie tajemnicę, każde potrafi czymś zaskoczyć, każde gra na emocjach, a Carter bez przerwy bawi się z czytelnikiem w kotka i myszkę… Doskonałe.

Miasto i psy, Mario Vargas Llosa

Miasto i psy pokazują bezwzględną rzeczywistość szkoły wojskowej. Równocześnie obserwujemy kilku bohaterów - głównie kadetów. Zmieniająca się co chwilę narracja w tym przypadku wprowadziła mi do głowy trochę zamętu. Vargas Llosa kluczy, zwalnia i przyspiesza, niespodziewanie wraca do przeszłości i co chwilę przechodzi od jednego bohatera do drugiego. Jedną narrację było mi ciężko “rozszyfrować” prawie do samego końca. To trochę męczący dla czytelnika sposób pisania i na początku niełatwo było mi się w Miasto i psy wbić. Ale potem ta historia pochłania i nie daje spokoju. Vargas Llosa rysuje brutalny obraz szkoły wojskowej, a przy tym opowiada o oddziaływaniu grupy, zbrodni i karze, miłości. Mocna, dobra rzecz.

Winter, Marissa Meyer

Oooo tak. O tak.
Winter to czwarty i ostatni tom mojej cudownej, ukochanej Sagi księżycowej. Ale nie spoileruję, poprzednich części też nie.
Marissa Meyer w Sadze księżycowej przenosi motywy z baśni do przyszłości, łączy motywy z kilku znanych nam wszystkim historii i przy tym tworzy zupełnie nową fabułę. Winter czerpie przede wszystkim z Królewny Śnieżki, ale fabuła Sagi zdążyła się już tak rozrosnąć, że zatrute jabłka i cały ten śnieżkowy kram zajmują stosunkowo mało miejsca. Trzeba przecież jeszcze cały czas śledzić poczynania Cinder i spółki… A tu dzieje się, dzieje się dużo. Cały czas czytałam z zapartym tchem i z bijącym sercem. Śmiałam się i płakałam. Wiecie, ja jestem fanką serii na całego, więc moje reakcje mogły być trochę przesadzone, ale… Ale Saga księżycowa (a z nią Winter) jest naprawdę pomysłowa, zabawna, urocza i szalenie wciągająca. A do tego wypełniona barwnymi, wiarygodnymi, pełnymi życia postaciami. Postaciami, które można pokochać. Winter to kolejna świetna bohaterka - prawdopodobnie najbardziej intrygująca ze wszystkich. Myślę, że do tej pory jej do końca nie rozgryzłam. Bo oto i Winter - zwariowana (dosłownie, ona naprawdę popada w szaleństwo), wrażliwa i pełna dobroci. A równocześnie to taka mała psotnica i spryciula, która doskonale wie, jak wykorzystać swoją urodę i fakt, że inni mają ją za wariatkę. Winter jest bardzo interesującą postacią, ale równocześnie jest nieco irytująca i, niestety, lubię ją najmniej z dziewczyn z Sagi, Ale sceny z nią i Scarlet to już mistrzostwo (jeśli nie docenialiście do tej pory Scarlet, poczekajcie na Winter, serio)! Zresztą mnóstwo tu jest scen, przy których moje serce fanki radowało się jak szalone. Każdy bohater dostaje tu swoje pięć minut, wszystkie wątki zostaną zamknięte. Winter to zakończenie, na jakie czekałam. Jeśli cokolwiek mi się nie podobało, to chyba to, że Marissa Meyer poszła może aż zbyt oczywistą drogą. Ale tak naprawdę wcale mi to nie przeszkadza, jakaś część mnie właściwie się z takiego rozwiązania bardzo cieszy. I okazuje się, że ponad 800 stron to może być za mało. Bo ciężko skończyć taką świetną przygodę, ciężko rozstać się z ukochanymi postaciami. Aż mi trochę teraz smutno.

Ale niedługo premiera Stars Above, tomu z opowiadaniami, w którym ma być epilog do Winter, takie “kilka lat później”! I ma być… No dobra, to już byłby spoiler (ale moja wewnętrzna nastolata właśnie głośno piszczy). Czekam!

Jeśli podobały Wam się Cinder i Scarlet, ale na tym się zatrzymaliście, bo Egmont nas olał, to, naprawdę, spróbujcie czytać Cress po angielsku. Warto.

Silva rerum, Kristina Sabailauskaite

Silva rerum to litewska powieść (a szczerze mówiąc, literatura litewska to dla mnie jedna wielka niewiadoma), która wydaje się jednak bardzo… “polska”. Ano tak, bo książka opowiada o polskojęzycznej szlachcie z Litwy, rodzinie Narwojszów. W dodatku przenosimy się do XVII wieku, do czasów bardzo w naszej kulturze określonych, takich”sienkiewiczowskich”.  I w tej rzeczywistości sarmackiej Rzeczypospolitej Obojga Narodów rozgrywa się dość klasyczna saga rodzinna. Kristina Sabailauskaite ma gawędziarski talent, z tą historią się płynie, czyta się Silvę rerum wprost doskonale, nawet pomimo tego, że zupełnie brak tu dialogów, a język jest dopracowany, bogaty i lekko stylizowany na siedemnastowieczny. Ale opowieść sama w sobie jest interesująca i pełna smakowitych szczegółów. Naprawdę porządna saga rodzinna i powieść historyczna. Jestem ciekawa, jak to się rozwinie, bo książek o Narwojszach ma być chyba jeszcze kilka.

POZOSTAŁE LISTOPADOWE KSIĄŻKI:

Bajki, które zdarzyły się naprawdę, Anna Moczulska

Księga szeptów, Varujan Vosganian (będzie recenzja!)

Imperium ognia, Sabaa Tahir (też będzie recenzja…)

NA BLOGU TEŻ:

Zobaczmy to w kinie! Książki, które powinny zostać zekranizowane
Obelisk kładzie się cieniem, Alan Bradley

-----------------

INSTAGRAM

No i jeszcze popatrzcie, jedenaście książek i wszystkie mi się podobały… To już naprawdę coś ;)

ultramaryna