Małe kobietki, Louisa May Alcott

3 minuty czytania

Książki też się starzeją. Małe kobietki są tu dobrym przykładem. Ta powieść - staroświecka, moralizatorska, trochę pretensjonalna - zdaje się teraz zupełnie niedzisiejsza. Ale przecież starzeć można się z godnością. Bo coś jednak w niej jest, skoro do tej pory jest dość znana, a dzieje sióstr March wciąż wywołują rumieńce u wielu (głównie młodocianych) czytelniczek.

Meg, Jo, Beth i Amy. Siostry i zarazem najlepsze przyjaciółki. Każda zupełnie inna, każda z innymi zainteresowaniami, pragnieniami, marzeniami i planami na życie. Louisa May Alcott zaczyna snuć swoją opowieść, gdy najstarsza Meg ma szesnaście lat, a najmłodsza Amy dwanaście. Są biedne, trwa właśnie wojna secesyjna, na której walczy ich ojciec. Ale mają najlepszą matkę na świecie, swoją Marmisię. I siebie nawzajem oczywiście, co pozwala im mimo wszystko wzrastać w atmosferze ciepła, szczęścia i miłości. Szybko jednak nadchodzą zmiany, pierwsze potyczki z życiem i prawdziwe, poważne problemy.

Oczywiście jednak będzie więcej radości niż smutków. Wrażliwsze czytelniczki (a może i czytelnicy…) ewentualnie wyleją łezkę lub dwie, ale od początku jest jasne, że Małe kobietki to urocza książka dla dziewcząt, w której bohaterki wyjdą za mąż z wielkiej miłości, a potem będą żyć długo i szczęśliwie. Louisa May Alcott to trochę taka amerykańska Montgomery, tworząca prawie pół wieku wcześniej. Czytając Małe kobietki miałam świadomość, że ta książka podobałaby mi się sto razy bardziej, gdybym trafiła na nią tak do dziesiątego, może dwunastego roku życia. Teraz? Dostrzegam jej urok, ale nie mogę tak po prostu przełknąć jej wad. Małe kobietki są bowiem irytująco moralizatorskie. Tak pisano kiedyś dla dorastających dziewcząt - książka miała być mądra i pouczająca. W Małych kobietkach widać to aż nazbyt wyraźnie. Moralizatorskie wypowiedzi i pouczające wskazówki brzmią sztucznie, jest ich zbyt wiele i po prostu denerwują. Dlatego też być może wolę drugi tom. Tam tego dydaktyzmu jest jakby mniej, a główne bohaterki dorastają i zaczynają dorosłe życie. Znajdziemy w nim i pracę, i miłość, i małżeństwo, i macierzyństwo. Chociaż drugi tom także mocno trąci myszką i czasem wciąż czuć w nim pewną sztuczność, to jednak losy sióstr March zaczynają być naprawdę ciekawe i wciągające. Polubiłam tę książkę dopiero przy drugim tomie. I naprawdę bardzo ją lubię - mimo wszystko. Trzeba przecież przyznać, że fabuła jest poprowadzona zgrabnie, postacie są całkiem barwne, a wszystko zostało opisane z wdziękiem i humorem.

Chyba jednak nie miałabym dla Małych kobietek tak wiele sympatii, gdyby nie Jo. To pewnie najbarwniejsza postać w całej książce i najsympatyczniejsza (według mnie oczywiście) siostra March. To jej losy były dla mnie zdecydowanie najciekawsze. Jo - niesforna, gwałtowna, trochę dzika, ale oczywiście bardzo wrażliwa i o dobrym sercu. Jest zapaloną czytelniczką, marzy o karierze pisarskiej, czasem żałuje, że nie urodziła się chłopcem. To jedyna z sióstr, która naprawdę wzbudziła moją żywą sympatię. Meg jest po prostu Meg - piękną i trochę próżną. Nie powiedziałabym, że ją lubię, ani że jej nie lubię. Beth - bardzo, bardzo nieśmiała, dobra i kochana - to postać trochę przesadzona w swej cichości i, powiedzmy sobie szczerze, wokół niej nie dzieje się nic ciekawego. I jest jeszcze Amy, która w moim odczuciu ratuje trochę sytuację. Urocza, żywa, wesoła i rozpieszczona. W pierwszym tomie jest wybitnie irytująca, ale gdy dorasta, da się lubić.

Niezależnie od tego, którą z sióstr March polubicie najbardziej, Małe kobietki powinny okazać się przyjemną i dość ciekawą lekturą. Oczywiście na pewne rzeczy trzeba być przygotowanym, a potem przymknąć na nie lekko oko. Nie wydaje mi się jednak, by naprawdę był rozczarowany ktoś, kto za takimi czasem książkami tęskni, a w dzieciństwie zaczytywał się Anią z Zielonego Wzgórza. To ciepła, pełna wdzięku powieść. Może staroświecka, może trochę pretensjonalna, może nazbyt moralizatorska. A jednak urocza, przyjemna i bardzo angażująca czytelnika w losy bohaterów.

A tu zdjęcie z filmu z 1994 roku. Bardzo porządna ekranizacja z dobrą i znaną obsadą - Susan Sarandon, Winona Ryder, Kirsten Dunst, Claire Danes, Christian Bale… Swoją drogą moja siostra, z którą oglądałam film, była bardzo zawiedziona tym, że jeden wątek romantyczny nie skończył się tak jak trzeba… Mnie jednak wszystko się ładnie poukładało i uważam, że tak właśnie skończyć się powinno. Chyba dobrze, że Louisa May Alcott nie poszła najłatwiejszą drogą. Jak myślicie? Jeśli czytaliście lub oglądaliście, to czy rozwiązanie wątków miłosnych spełniło wasze oczekiwania?

ultramaryna