Jak się dzisiaj ekranizuje starocie? Ania, nie Anna i Małe kobietki

9 minut czytania

Nie zawsze rozumiem, czemu dana książka przetrwała próbę czasu, weszła do „kanonu”, jest uznawana za klasykę. Naprawdę literacka wartość, szczęście, uniwersalnosć, dobry marketing na starcie? Czasem trudno powiedzieć, ale jedno jest pewne – każdy porządny powieściowy klasyk musi być w miarę regularnie ekranizowany. Czas jednak mija i okazuje się, że te klasyki wcale nie są aż tak uniwersalne jak by się chciało, a może po prostu po latach chce się je odczytywać trochę inaczej niż kiedyś. Jakoś więc trzeba te stare kochane opowieści, bo o takich właśnie książkach dziś będzie, opowiedzieć tak, żeby wciąż były starymi kochanymi opowieściami, ale żeby dobrze rezonowały ze współczesnym odbiorcą.

No i dwa absolutne klasyki literatury dziecięcej, „dla dziewcząt” – Małe kobietki i Ania z Zielonego Wzgórza – trafiły niedawno na ekran (wielki lub mały). W obu tych adaptacjach widać te próby „dostosowania” oryginału do współczesnych realiów. Twórcy tych dwóch ekranizacji wybrali jednak dwie zupełnie różne drogi. Nowe Małe kobietki to dość wierna oryginałowi adaptacja, uszyta jednak na miarę naszych czasów. Ania, nie Anna to bardzo różna od ksiażki historia, w wymowie bardzo współczesna, wykorzystująca jednak Anię jak kostium.

Kostium Ani – Ania, nie Anna

Bardzo możliwe, że jestem tu stronnicza (to nawet pewne, książki Montgomery były ważną częścią mojego dzieciństwa, Małe kobietki czytałam w liceum i od początku miałam do nich zastrzeżenia), ale wydaje mi się, że Ania jest jednak od Małych kobietek trochę świeższa. To ma sens, w końcu jest młodsza o 41 lat, 41 lat, które niosły ze sobą wiele obyczajowych zmian. Jest więc Ania takim trochę sentymentalnym starociem, ale nie jest tak jawnie moralizatorska i nieaktualna jak bywają Małe kobietki, więc, o ile jestem zdania, że współczesna ekranizacja Louisy May Alcott wręcz wymaga pewnych zmian w stosunku do oryginału, tak adaptacja Ani – niekoniecznie.

Najwyraźniej do zupełnie innego wniosku doszli twórcy serialu Ania, nie Anna (Anne with an E). Technicznie to bardzo dobrze zrealizowana produkcja z cudownie dobraną obsadą. Pamiętam, że oglądając pierwszy odcinek byłam autentycznie wzruszona – przypomniało mi się, jak bardzo kochałam kiedyś Anię. Ale dość szybko czar prysł.

Wygląda to trochę tak, jakby twórcy mieli jakąś długą listę nośnych, ważnych, współczesnych tematów. I postanowili je wszystkie (wszystkie!) upchnąć w Ani. W rezultacie serial przypomina trochę takiego potwora pozszywanego z różnych kawałków. Twórcom drastycznie brakuje subtelności we wprowadzaniu bardziej współczesnych wątków, wyczucia co do tego, na ile mogą sobie pozwolić, by to wszystko ze sobą dobrze współgrało. Dopisane wątki są często wciśnięte do fabuły na siłę, bardzo się gryzą i z pierwotną historią, i z XIX-wiecznym kostiumem. Wiecie, ja nawet uważam, że niektóre z tych tematów można by wprowadzić do Ani, czemu nie. Ale nie wszystkie, a poza tym trzeba by zrobić to znacznie subtelniej, umiejętniej. Dajmy na to – w serialu okazuje się, że ciotka Józefina była homoseksualna i mieszkała ze swoją ukochaną. Okej, robimy postępową Anię, niech będzie, można zasugerować wyraźnie, że Józefina i Gertruda (zresztą chyba dopisana przez scenarzystów) były parą. Ale w serialu (koniec XIX wieku) jest najwyraźniej społeczne przyzwolenie na homoseksualne związki, bo ciotka urządza gigantyczne hipsterskie przyjęcie, na którym wznosi się toasty za piękną miłość jej i Getrudy.

To taki jeden przykład. Ale Ania, nie Anna to serial, w którym:

  • Ania zaprzyjaźnia się z Indianką z pobliskiego obozu, potem ta zostaje siłą wywieziona do szkoły, która ma ją „przystosować” do życia w społeczeństwie, Ania z Mateuszem i Marylą angażują się w akcję ratunkową.
  • Billy Andrews napastuje Józię Pye, więc Ania pisze do szkolnej gazetki artykuł o nietykalności cielesnej i prawach kobiet.
  • Poza ciotką Józefiną jest też homoseksualny Cole, szykanowany w szkole. Ania oczywiście się z nim zaprzyjaźnia.
  • Gilbert najmuje się do pracy na statku, tam zaprzyjaźnia się z czarnoskórym Sebastianem. Potem razem przyjeżdżają do Avonlea i Sebastian zostaje jego wspólnikiem na farmie (tak, rodzice Gilberta w książkach mieli się świetnie, ale tutaj Gilbert szybko też zostaje sierotą).

I tak dalej, i tak dalej… Wszystko to bardzo piękne. Szkoda, że tego tak dużo, że pewne rzeczy są wkładane widzom do głów łopatą, że jako całość ten serial rozchodzi się w szwach.

Twórcy kochają też podgrzewać dramaturgię wydarzeń, tak że wiele wątków staje się… po prostu tanich. Przedsmak tego mamy już w pierwszym odcinku - w książce Cuthbertowie chcieli adoptować chłopca i zastanawiali się, czy Ani nie trzeba odesłać. Ale na zastanawianiu się skończyło. W serialu Ania zostaje już odesłana, Cuthbertowie jednak uświadamiają sobie, że chcą ją zatrzymać, więc Mateusz rusza za nią w iście sensacyjny pościg. Pff. To dziwne zresztą, że scenarzyści, którzy tak uwielbiają dopisywać i uwypuklać wszystkie dramy nie wykorzystują tych najbardziej oczywistych, tych, które w książce już są.

Generalnie – twórcy chcieli historię uwspółcześnić i opowiadać w niej o problemach, o których dzisiaj dużo się mówi, ale tak bardzo nie mieli w tym umiaru i wyczucia, że wyszła z tego karykatura. I nie powiem, były momenty, kiedy Anię, nie Annę naprawdę przyjemnie mi się oglądało – głównie jednak na samym, samym początku (bo jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka), a potem w drugim, i trzecim sezonie, do których podchodziłam z bardzo niskimi wymaganiami. Trudno mi jest ten serial jednoznacznie ocenić – aktorzy, scenografia, kostiumy, muzyka… To wszystko jest świetne, miejscami cudowne, pojedyncze sceny też wypadają dobrze. Tylko że jako całość pod kątem scenariuszowym… uważam, że Ania, nie Anna jest fatalna, zwyczajnie fatalna. I jest to o tyle bolesne, że widzę tu ogromny zmarnowany potencjał. Może i dałoby zupełnie odrzucić realia historyczne i na Anię, nie Annę spojrzeć jak na zawieszoną w czasie bajkę, w której, ot tak, dla zabawy, przywdziewamy kostium XIX-wieczny, chociaż duchem jesteśmy w XXI wieku. Ale ja nie potrafię, nie w tym przypadku. Wypada to bardzo sztucznie, ta wizja zupełnie się nie broni. Od bajki zresztą bardziej przypomina światopoglądowy manifest.

Książka Jo na ratunek – Małe kobietki

Na pewno nie tylko ja byłam ciekawa, jak do Małych kobietek podejdzie Greta Gerwig, którą kojarzę z feministycznymi poglądami. Bo wiecie, nawet jeśli autorka tej książki podobno miała dość liberalne, jak na swoje czasy, przekonania, to jednak przy Małych kobietkach ugięła się pod naporem rynku, oczekiwań społeczeństwa i wydawcy. No i Małe kobietki są jakie są – jakieś lata świetlne od współczesnego feminizmu. Siostry March najpierw uczą się jak być porządnymi dziewczętami, a później dobrymi żonami. Nie zrozumcie mnie źle, nie widzę nic złego w tym, że wszystkie bohaterki zostają po bożemu wydane za mąż. Naprawdę irytujący w Małych kobietkach jest nieznośnie moralizujący ton, to taka książka, która wyraźnie ustawia młode dziewczyny na jedynie słusznej życiowej drodze kobiety w XIX wieku (i jest w tym równie natrętna jak Ania, nie Anna w epatowaniu liberalnym światopoglądem).

A Greta Gerwig… wychodzi z tego wszystkiego obronną ręką. Po seansie miałam wrażenie, że po prostu nie dało się zrobić tego lepiej, nie dało się na podstawie tej powieści napisać lepszego scenariusza. Nie ma tu drastycznych zmian w stosunku do oryginału, to właściwie bardzo wierna ekranizacja. Jasne, plany czasowe są przemieszane (na przemian oglądamy szczęśliwe lata, gdy dziewczyny są młodsze i te późniejsze, gdy trzeba sobie radzić z finansowymi kłopotami czy chorobą Beth), ale to nie zmienia zasadniczych rzeczy w historii.

Tak, tak, w dużej mierze wystarczyło po prostu nie wtykać do scenariusza moralizujących tekstów, to niewiele, a już zostaje przyjemna opowiastka o czterech siostrach bez ideologicznych wtrętów. Zresztą mocą Małych kobietek od zawsze były bohaterki, przede wszystkim Jo. Jo to oryginalna postać, aspirująca pisarka, chłopczyca, niezależna buntowniczka. Jo pasuje do współczesnej narracji. Ale w powieści Jo jest jedyną równocześnie ciekawą i lubianą siostrą. Bo przecież Meg jest raczej nudna (to ta najstarsza, najładniejsza siostra, która najszybciej wychodzi za mąż i prezentuje potem życie przykładnej mężatki), Beth mogłaby z powodzeniem startować w konkursie na najnudniejszą, najbardziej mdłą i nieznośną w swej nieskończonej dobroci postać w całej historii literatury, a Amy… Amy w pierwszym tomie jest tak irytującym dzieckiem, że ma się ochotę rwać włosy z głowy. Później jest lepiej, ale to złe wrażenie nigdy nie zaciera się do końca. Grecie Gerwig nie udało się nic zrobić tylko z Beth, to jest po prostu zbyt beznadziejny przypadek. Meg wciąż nie przykuwa za bardzo uwagi, ale Emma Watson dobrze radzi sobie z tą postacią, jest wiarygodna i sympatyczna. Za to to, co nowy film robi z postacią Amy… Florence Pugh jest tu według mnie absolutnie genialna. Amy jak zawsze jest tu trochę irytująca i samolubna, ale równocześnie w końcu da się ją naprawdę bardzo lubić. Jej bardziej pragmatyczne podejście do życia jest tu przeciwstawione idealizmowi Jo, co wprowadza ciekawą przeciwwagę. Według mnie Amy trochę skradła ten film, a przynajmniej dotrzymała kroku Jo – i to jest świetne, bo dla mnie zawsze było jasne jak dwa razy dwa, że to Jo jest na zawsze gwiazdą Małych kobietek.

No i wiecie, najbardziej w tym wszystkim bałam się zakończenia.

Nie chcę wymazywać literackiej historii, nie uważam, by dzieła kultury, które pokazują inną obyczajowość nie nadawały się do współczesnego odbioru. Absolutnie nie. Małe kobietki czy Ania z Zielonego Wzgórza w swojej pierwotnej formie mogą znajdować sobie czytelników. Adaptacje jednak nieuchronnie są też w pewien sposób interpretacjami i jakoś tam zawsze odbijają czasy, w których powstają (to widać w scenariuszach, ale czasem też w scenografii czy kostiumach). Świat się zmienia, zmieniają się też odczytania klasyki. A przecież kolejne adaptacje przedłużają życie literackiego pierwowzoru w społecznej świadomości. Tylko, no właśnie, to muszą być takie adaptacje, które trafią do nowych odbiorców, opowiedzą starą historię w taki sposób, by wiele lat po wydaniu była wciąż aktualna.

Byle to odświeżanie klasyki robić mądrze (na ciebie patrzę, Aniu, nie Anno).

ultramaryna