Czy Wiedźmin jest słowiański?

6 minut czytania

Wdałam się ostatnio w dyskusję w Internecie. Właściwie nigdy tego nie robię, nie wiem, co mnie podkusiło. Ale napisałam komentarz, dwa, a potem dowiedziałam się na przykład, że powinnam się wstydzić. Hah.

W komentarzach pod newsami dotyczącymi zbliżającej się ekranizacji Wiedźmina od Netfliksa znajdziecie coś, co przewija się tam jak mantra: Wiedźmin jest słowiański, bazuje na słowiańskiej mitologii, wykorzystuje polski folklor”.

No więc tak. I nie, zdecydowanie nie.

Bo to jest wprost monstrualne uproszczenie. Pewnie, że Wiedźmin czerpie ze słowiańskiej mitologii. Pewnie, że znajdziecie tam mnóstwo potworów, z których część wywodzi się ze słowiańskiego bestiariusza. Pewnie, że jest trochę odwołań do polskich legend czy polskiej historii. Pewnie, że generalnie to jest polska książka napisana przez Polaka po polsku i pewne wykorzystane w niej odniesienia kulturowe są nasze, polskie. Ale to nie wszystko. To jak wierzchołek góry lodowej.

Strzyga i dżin, król Artur i Śnieżka

Sapkowski bierze po trochu ze wszystkiego. Łączy ze sobą różne mitologie, korzysta z opowieści z różnych stron świata. Czasem robi wyraźne nawiązanie do historii Europy w XX wieku, kiedy indziej tworzy retelling Pięknej i Bestii czy Królewny Śnieżki. Raz Geralt walczy ze strzygą, wkrótce potem z dżinem. Pod koniec Sagi zdecydowanie najsilniejszą inspiracją zdają się legendy arturiańskie. Sapkowski odwołuje się do prawdziwych miejsc i prawdziwych zdarzeń, ale wrzuca to wszystko do kotła i miesza ze sobą. Możecie na przykład stwierdzić, że Skellige ma przypominać Skandynawię, a Toussaint południe Francji. Ale w tych obrazach szybko pojawiają się pęknięcia. Nazwy własne przywodzą na myśl różne europejskie języki, ale są wymieszane, jakby bez ładu i składu. Jeśli już, już myślicie, że, dajmy na to, Redania to taka Polska (bo na przykład kilka imion czy nazw miejsc zabrzmi swojsko), to Sapkowski zaraz wrzuci coś, co do tego obrazu kompletnie nie pasuje.

Wiedźmin przez to wydaje się taką postmodernistyczną zabawą z czytelnikiem. Świat Wiedźmina nie pozuje na coś realnego. Czuje się bardzo mocno, że to taka literacka kreacja, że jesteśmy w literackiej przestrzeni, w której można prawie wszystko. I czy to nie jest fajne? Czy nie jest fajne to przekraczanie granic, w końcu czyż fantasy nie wydaje się do tego wręcz stworzone? Czy nie jest fajne, że Wiedźmin, zachowując jednak jakąś wewnętrzną logikę, może nas cały czas zaskakiwać? Sapkowski łączy ze sobą elementy, które mogą pozornie do siebie nie pasować (ten quasi średniowieczny świat czasem jest dziwnie współczesny), a jest w tym jakiś sens, jest to sposób na opowiadanie o naszej rzeczywistości, jest to też okazja do świetnej intertekstualnej zabawy.

I tak, jasne, Wiedźmin w tym wszystkim cały czas mówi nam coś o naszym świecie. Sapkowskiego mniej interesuje geografia czy języki jego krain, bardziej to, by w tym swoim posklejanym z przeróżnych kawałków świecie oddać znane nam problemy, nakreślić realistyczne relacje społeczne i międzyludzkie. Jeśli w powieściach pojawia się głęboko zakorzeniona niechęć między ludźmi a elfami czy krasnoludami, to jest to dość oczywista analogia do rasizmu. Jeśli pod koniec Sagi odbywa się pogrom nieludzi, to nie da się nie zauważyć, że słowa „pogrom” używa się w Polsce właściwie w jednym kontekście. Czasem Sapkowski w usta bohaterów wkłada wypowiedzi, których trudno nie uznać za wyrażenie opinii na temat ideologicznych sporów, które odbywają się współcześnie (na przykład – niech mnie, jeśli Geralt i Calanthe w pewnym momencie nie rozmawiają o prawie do aborcji).

Skąd ta słowiańskość?

„Słowiańskość” Wiedźmina to dla mnie mit. No dobrze, może legenda – podobno w legendzie jest ziarno prawdy. I ta słowiańskość w Wiedźminie jest, ale w żadnym razie nie powiedziałabym, że jest to coś, co tę serię definiuje. Jest zresztą mnóstwo literatury fantastycznej sto razy bardziej „słowiańskiej” niż Wiedźmin. No dobrze, ale w takim razie skąd to przekonanie o tej wyjątkowej słowiańskości Wiedźmina się bierze?

Wydaje mi się, że głównymi „winowajcami” są gry – powiedzmy sobie szczerze, na pewno znacznie więcej osób w Wiedźmina grało niż go czytało. A gry tę słowiańskość moim zdaniem mocno uwypuklają. Redańskie godło prawie jeden do jednego przypomina polskie. Gdy jedzie się przez Velen czy Redanię większość nazw miejscowości i imion wieśniaków brzmi jakoś swojsko. Gdzieniegdzie widać chaty pomalowane jak te z Zalipia. Keira Metz ma na sobie coś, co przypomina wyzywający strój krakowski… Można by mnożyć przykłady. Podoba mi się właściwie, że CD Projekt Red promuje w ten sposób polską kulturę. I to nie jest zła interpretacja Wiedźmina. Ale chyba gry sprawiły, że wielu widzi tylko jedną „obowiązującą” wersję. Adaptacja przysłania fanom tekst źródłowy. Nic nowego, nic dziwnego. Twórcy serialu mogą podejść jednak do prozy Sapkowskiego w inny sposób i to wciąż może być interpretacja zgodna z książkami.

W związku z tym, jak sądzę, jeśli Polacy (a czasem też ludzie z innych krajów słowiańskich) podkreślają polskość i słowiańskość Wiedźmina, to może być to wyraz jakiejś narodowej dumy. Coś naszego odniosło sukces – w związku z tym staramy się pokazać, że to nasze jest nasze jeszcze bardziej. Często jednak spotykam się z tym, że „słowiańskości” Wiedźmina z ogromnym zaangażowaniem bronią obcokrajowcy. I tutaj mogę tylko gdybać. Wydaje mi się jednak, że słowiańskość może być dla takiego, dajmy na to, Amerykanina, dość egzotyczna. Egzotyczna, a przez to interesująca. Jestem przekonana, że dla wielu czytelników Wiedźmina w krajach anglosaskich jest to jedyna polska książka, jaką kiedykolwiek przeczytali (po prostu raczej nie mamy innego literackiego towaru eksportowego, który się za granicą sprzedaje, mamy dobrych tłumaczonych autorów, którzy są raczej niszą albo są trochę zbyt „ambitni” dla przeciętnego czytelnika, który czyta dla rozrywki). Jeśli taki czytelnik gdzieś jeszcze przeczyta, że Wiedźmin jest tak bardzo słowiański, to może mu być trudno spojrzeć na to inaczej. Tym bardziej, że nie ma za bardzo porównania, przeczytał polskie fantasy, była w nim jakaś strzyga – to musi być słowiańskie.

No i jeszcze pewnie grał w znacznie bardziej słowiańskie gry.

Zamach na polską kulturę?

Zasadniczo nie widzę problemu, że się Wiedźmina kojarzy ze słowiańskością. Ta „słowiańskość” to taka szufladka. Uproszczenie, ale chyba niegroźne. Ale jestem trochę zirytowana, gdy tej domniemanej „słowiańskości” używa się jako ostatecznego argumentu w dyskusji.

I tak, tutaj dochodzimy do tego, co sprowokowało mnie do napisania tego tekstu.

Zatem czy aktorka grająca Yennefer (taki sobie weźmy przykład) wygląda tak, jak wyobrażałam sobie tę postać? Nie. Czy byłam troszkę zawiedziona, gdy ogłoszono, kto będzie grał Yen? Tak, bo Anya Chalotra nie ma typu urody, który kojarzy mi się z Yennefer (swoją drogą, Grażyna Wolszczak również nie, a obsadzeniem Henry’ego Cavilla też byłam raczej zawiedziona). Czy nie byłoby fajnie, gdyby w obsadzie było więcej polskich (dobrych) aktorów? Pewnie tak. Ale czy obsadzenie niebiałych aktorów to jakiś zamach na polską kulturę?

No dla mnie nie.

Bo nie wydaje mi się, żeby wielokulturowość była niezgodna z duchem książek. Na pewno nie. Tak, inspiracje w Wiedźminie są jednak głównie europejskie. Ale Wiedźmin nie rozgrywa się w średniowiecznej Polsce czy w średniowiecznej Europie. To fikcyjny, patchworkowy, intertekstualny świat. Tak, pozorne nielogiczności w nim czasem tworzą pęknięcia, przez które możemy spojrzeć na naszą rzeczywistość, ale świat Wiedźmina nie ma w prosty sposób odwzorowywać jednej kultury czy jednej historycznej epoki. Nie jest też Wiedźmin prostą słowiańską baśnią. To wielowymiarowe, postmodernistyczne fantasy, które czerpie inspirację z bardzo wielu źródeł. Jest tu miejsce na odstępstwa od normy, jest miejsce na anachroniczne odniesienia do współczesności i na ironiczne mrugnięcia do czytelnika. I wszystko tu się miesza, jak w kotle.

I widzicie, podobno podważając „słowiańskość” Wiedźmina, nie wspieram polskiej kultury. Aha.

Powinnam się wstydzić?

Jeśli się ze mną nie zgadzacie, podyskutujmy. Kulturalnie.


Osobiście nie mam też po prostu problemu z pewnymi odstępstwami od materiału źródłowego, jeśli chodzi o takie rzeczy jak wygląd postaci. Jasne, jest super, jeśli wybrany aktor pasuje idealnie, ale to w sumie rzadko się zdarza. I o ile są takie rzeczy, które w opisie postaci są na tyle emblematyczne, że wolałabym ich nie zmieniać (na przykład czarno-biały strój Yennefer), to nie będę się burzyć, że ktoś ma nie taki kolor oczu (no, chyba że ten kolor jest jakoś szczególnie istotny dla fabuły). Wielu fanów tak bardzo przyzwyczaiło się do postaci w grach, że zapomina, że one też niekoniecznie są odwzorowaniem 1:1 tych książkowych. Triss miała blizny na klatce piersiowej i nigdy nie nosiła głębokich dekoltów. Aha. Dokładnie tak, jak ta z gier, prawda?

A z serialem… poczekamy, zobaczymy, nie da się na razie wyrokować ;)

ultramaryna