Na skróty. Luty 2018

3 minuty czytania

Dzisiaj typowa ostatnio mieszanka fantastyki (głównie baśnie) i literatury faktu (głównie góry). Nie wiem, czemu ostatnio prawie nie czytam literatury pięknej…

Dotknięcie pustki Joe Simpsona i Annapurna Maurice’a Herzoga

To były pierwsze górskie książki, przy których się nudziłam. Obie w tym samym miesiącu. Obie bardzo znane. Ups.
Czy problemem było to, że każda z tych książek opisuje tylko jedną wyprawę i przez to jest bardzo szczegółowa? Ale to samo mogę powiedzieć przecież na przykład o Wszystko za Everest Krakauera, które było według mnie fascynujące. A może ani Herzog, ani Simpson nie mają tego daru opowiadania?
Wiem, że wiele osób, przynajmniej w kwestii Dotknięcia pustki, się ze mną tu nie zgodzi. I dobrze - to jest faktycznie fascynująca historia przetrwania, woli walki, ciekawy zapis ludzkich emocji w sytuacji krytycznej. A jednak, mimo całej dramatyczności sytuacji, narracja wydawała mi się bardzo sucha. Simpson opisuje każde swoje działanie z wieloma szczegółami i wynudziłam się przez to straszliwie.
Annapurna więc podobała mi się chyba jednak trochę bardziej. Ta relacja już tylko bywała nudnawa. Podobało mi się za to, że zobaczyłam, jak zdobywanie wysokich gór wyglądało na samym początku. Herzog opisuje pierwsze wejście na Annapurnę i tym samym pierwsze w historii wejście na jakikolwiek ośmiotysięcznik - nie wystarczyło “po prostu” zdobyć szczyt, trzeba było jeszcze na ten szczyt znaleźć drogę. Mapy były mylące, sprzęt jeszcze nie taki i całe przedsięwzięcie to była wyprawa w zupełnie nieznane.

Wires and Nerve. Gone Rogue, Marissa Meyer i Stephen Gilpin

To komiks rozgrywający się w świecie Sagi Księżycowej. Główną bohaterką jest tym razem nasz ulubiony android Iko. Gone Rogue to już drugi i ostatni tom, nie będę więc pisać o fabule. Ale napiszę, że komiksy są bardzo fajne i wciągające, mają wartką fabułę, są napisane z humorem i ciepłem. Do Sagi księżycowej mam nieustającą słabość - dobrze się zatem składa, że autorka pozwalała nam wracać do ulubionych bohaterów jeszcze przez jakiś czas po wydaniu Winter. O ile wiem, dalsze kontynuacje czy spin-offy nie są zapowiadane, więc to już chyba naprawdę koniec.
Nic to - Scarlet wychodzi nakładem wydawnictwa Papierowy księżyc pod koniec marca. Już się szykuję się na bardzo przyjemny rereading ;)

Briar Rose, Jane Yolen

Przeczytałam w tym miesiącu dwa retellingi Śpiącej królewny. Drugi to Spindle’s End Robin McKinley, który był dość klasyczny i chyba zostawię go już na tekst o Śpiącej królewnie. Ale Briar Rose to dziwna książka, na tyle dziwna, że tutaj też chcę o niej napisać.
Widzicie, Jane Yolen baśniowy schemat łączy z… Holocaustem. Nie będę zdradzać szczegółów, ale babcia głównej bohaterki najwyraźniej tylko w ten sposób potrafi opowiadać o przeżyciach z wojny - wpisując je w baśń. Samo połączenie wypada zadziwiająco dobrze, autorka bardzo sprytnie zgrała elementy baśni z rzeczywistością II wojny światowej. A jednak nawet ja, entuzjastka przepisywania baśni na wszystkie sposoby, nie wiem, co o tym myśleć. Czy mimo wszystko nawet sam pomysł nie jest trochę niesmaczny…?
Poza tym książka jest naiwna, uproszczona, płytka. Bohaterowie wydają się papierowi. Autorka może i poradziła sobie z researchem historycznym (w każdym razie nic mnie nie gryzło), ale całkowicie poległa na językowym i tym dotyczącym Polski. Bo tak, znaczna część powieści rozgrywa się w Polsce. Pojawia się też sporo polskich nazw i wyrazów - czasem polskie znaki są pominięte, czasem pomylone (uch, ileż razy tu pojawia się słowo Księźniczka, tak, przez “ź”). Geografia też tu jakaś dziwna. Mnóstwo tu różnorakich błędów - co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że cała książka jest taka “bylejaka”.
Ciekawostką jest, że powieść zdaje się dość uznana, jest też w kanonie fantasy według Sapkowskiego. Co chyba dla mnie oznacza, że nie należy traktować tej listy jako wyznacznika czegokolwiek - Briar Rose nie jest ani, dobra, ani kanoniczna. I naprawdę nie wiem, od której strony to niby ma być fantasy.

Elegia dla bidoków, J.D. Vance 

Elegia dla bidoków wybiera perspektywę nie tak często obecną w amerykańskiej narracji. Autor pochodzi z rodziny białych niewykształconych biedaków i opisuje dorastanie w małym przemysłowym miasteczku w Ohio. Książka ukazuje mniej znane oblicze USA i na pewno może na pewne sprawy otworzyć oczy. Vance pisze coś pomiędzy wspomnieniami o rodzinie a społeczno-polityczną rozprawką. Pod oboma względami książka jest niezła, pod żadnym z nich nie jest świetna. Analiza Vance’a nie jest jakoś szczególnie wnikliwa - to często proste spostrzeżenia kogoś, kto po prostu wiele zaobserwował w swoim środowisku i trochę o tym poczytał.
Czy warto sięgnąć? Pewnie tak. Czy to “najważniejsza książka o Ameryce ostatnich lat”? Pewnie nie.

W LUTYM NA BLOGU TEŻ:

Okrutna pieśń, Victoria Schwab

ultramaryna