"Mgły Avalonu" Marion Zimmer Bradley
Okropnie niewygodnie czytało się tę książkę. W końcu powieść liczy sobie prawie 1350 stron, a została wydana w twardej oprawce, na idealnie białym papierze. A więc ciężkie to, nieporęczne, od dłuższego trzymania ręka boli. Lepiej nigdzie nie zabierać. Dźwiganie takiego ciężaru mogłoby jeszcze bardziej skrzywić mój kręgosłup. Ale co tam. Wszystko przetrzymałam, wszystko zniosłam. Bo „Mgły Avalonu” są wprost niesłychanie wciągające i mimo ogromnej objętości wcale się nie dłużą.
To chyba jedna z najbardziej znanych interpretacji legend arturiańskich. Któż nie słyszał o królu Arturze, jego wiernych rycerzach, Merlinie, okrągłym stole, czy świętym Graalu? Ale tym razem oddajemy głos kobietom – Igrianie, Morgianie i Gwenifer.
Był taki czas, kiedy wędrowiec, jeśli miał ochotę i znał choćby kilka tajemnic, mógł wypłynąć łodzią na Morze Lata i dotrzeć nie do Glastonbury pełnego mnichów, lecz do Świętej Wyspy Avalon, gdyż w tamtych czasach wrota łączące światy unosiły się we mgle i otwierały się wedle woli i myśli wędrowca. To właśnie jest wielka tajemnica, którą znali wszyscy światli ludzie w naszych czasach: tym, co człowiek myśli, stwarza wokół siebie świat, codziennie na nowo. [1]
O „Mgłach Avalonu” pisze się głównie w superlatywach. Ostrzegam od razu. Według mnie monumentalna powieść Marion Zimmer Bradley arcydziełem bynajmniej nie jest. Ba! Sądzę, że nawet określenie „bardzo dobra” to trochę za dużo.
Na pewno tkwi w tej książce magia. Chociaż przenika całą opowieść, to nieco szkoda, że znalazła się raczej na drugim planie. Podobny zresztą los spotkał rycerzy okrągłego stołu, walki i poszukiwanie świętego Graala. Na sam przód wysunęły się natomiast intrygi dworskie i liczne romanse. I zdaję sobie doskonale sprawę z tego, że to wszystko jest na podstawie legend arturiańskich. Uświadamiam sobie, że Bradley nie wymyśliła sobie tego sama. Tak, wiem, wiem. Ale nagromadzenie intryg i wątków romansowych, a także ich charakter sprawił, że czasem zdawało mi się, iż czytam coś na kształt telenoweli. Może przyczyniła się do tego lekka forma? „Mgły Avalonu” prawie się „same czytają”. A wierzcie mi, romans goni za romansem. Telenowela czy nie, muszę się przyznać, że czytałam z ogromnym zainteresowaniem. Tylko że, skoro to już fantasy, chciałam w zamian za to więcej Avalonu. Więcej magicznych obrządków, czarów, kultu Bogini. Właśnie to te elementy były iście niezwykłe, magiczne i cudowne.
Głównym tematem książki jest konflikt chrześcijaństwa i religii pogańskich. Zdawałoby się, że to świetnie, zobaczymy co też Bradley ma do powiedzenia. Nie mam nic przeciwko krytyce księży, czy chrześcijaństwa. Łatwo mi zrozumieć oburzenie Morgiany, kapłanki Avalonu, jej niechęć do nowej wiary, która wyplenia jej własną religię. Można się było jednak zdobyć na przedstawienie sprawy w sposób w miarę obiektywny i sprawiedliwy. A w „Mgłach Avalonu” wszystko to wygląda czarno-biało. Bradley opisuje sytuację tendencyjnie i jednostronnie. Działa prosta zasada: wszystko, co ma związek z chrześcijaństwem jest głupie, bezmyślne, nieprawdziwe. Ot, taki przykład: wszyscy księża, bez wyjątku, to nie tylko fanatycy, ale też głupcy. W przeciwieństwie do druidów i kapłanek Avalonu – bo to są z kolei osoby światłe i wykształcone. Argumentacja przeciw chrześcijaństwu jest czasami wręcz śmieszna. Natomiast Morgiana jest do tego stopnia zacietrzewiona w walce przeciwko wyznawcom Chrystusa, że choć w całej książce piętnuje się zaślepienie chrześcijan, to słowo to idealnie pasuje także do głównej bohaterki.
Język jest raczej prosty. Taki, że gładko pcha akcję do przodu, a strony mijają wprost niepostrzeżenie. A to, że czasem trafi się na niezgrabne powtórzenie lub jakąś nieścisłość, można nawet wybaczyć.
Ale, ale. Już dość narzekania. Teraz będę tylko chwalić, bo „Mgły Avalonu” w gruncie rzeczy naprawdę mi się podobały. A godne uwagi i podziwu są na przykład postacie kobiece. W końcu naprawdę ich tu sporo. Też można by zarzucić pewną tendencyjność i zbyt proste podziały (kapłanki Avalonu są inteligentne, dwórki Gwenifer to idiotki), ale główne bohaterki są naprawdę ciekawie wykreowane, w szczególności Morgiana i Gwenifer. Bradley udało się stworzyć postacie barwne, ciekawe i wielostronne. Na polu interpretacji legend arturiańskich, „Mgły Avalonu” to też wręcz mistrzostwo. Już sam pomysł jest bardzo ciekawy i wart uwagi, a Bradley wszystko zgrabnie łączy i snuje opowieść umiejętnie i z wdziękiem. Szczerze mówiąc do tej pory, nie znałam legend arturiańskich prawie w ogóle (a to wielki błąd!), ale w trakcie czytania z ciekawości się dokształcałam, bo opowieści te zdały mi się niezwykle interesujące i magiczne, a więc na pewno warte dalszego zgłębiania.
I na koniec muszę trochę podważyć moje wcześniejsze słowa krytyki. Bo mimo wszystko jestem pod urokiem „Mgieł Avalonu”. Starałam się pisać trzeźwo, starałam się, aby moje uwagi nie zostały przyćmione przez czar, jaki rzuca ta książka na czytelnika. Bo prawda jest taka, że dałam się ponieść opowieści Bradley i z wielką przyjemnością odwiedziłam Kamelot, spotkałam Morgianę, Igrianę, Gwenifer, Vivianę, Artura i Lancelota. Z zachwytem przechodziłam przez mgły, by dotrzeć do zaczarowanej wyspy Avalon. Czytajcie śmiało, jeśli tylko macie ochotę wstąpić do wspaniałego, magicznego świata. Świata, którego już nie ma. To taka książka, przy której zapomina się o wszystkim innym i chce się tylko czytać, czytać i czytać.
[1] Mgły Avalonu, Marion Zimmer Bradley, Zysk i S-ka 2010, str. 7
------------------------------------
Kup “Mgły Avalonu” w Matrasie! Darmowa dostawa do najbliższej księgarni.
ultramaryna