Kopciuszek jest cyborgiem, czyli Saga księżycowa Marissy Meyer
Kopciuszek w 36% nie jest człowiekiem, taka część jej ciała składa się ze sztucznych elementów. Na balu zgubi więc nie pantofelek, ale metalową, zbyt małą, stopę… Roszpunka została uwięziona nie w wieży, ale w satelicie krążącej dookoła Ziemi. A Czerwony Kapturek szuka zaginionej babci, którą, na co wszystko wskazuje, porwał jakiś tajemniczy gang wilków.
Pomysł na połączenie baśni i science fiction dość szybko mnie przekonał. Kopciuszek-cyborg? Biegnę czytać! Tylko że dość sceptycznie podchodzę do tych wszystkich serii YA, sięgam po nie czasem, ale potem często marudzę. A jednak dawno nic mnie tak nie wciągnęło jak Saga księżycowa. Dawno nie czytałam niczego z takim dreszczem emocji, z takim podekscytowaniem, dawno się tak nie przejmowałam bohaterami.
Czysta, dziecięca radość czytania.
Wszystko zaczyna się w Nowym Pekinie, ponad 100 lat po IV wojnie światowej. Nasz Kopciuszek to Cinder,dziewczyna-cyborg i zarazem mechanik. Macocha tak naprawdę jest jej prawną opiekunką, która trochę Cinder się boi, trochę się nią brzydzi. Wstrętem napawają ją metalowe części dziewczyny i to, że Cinder nie jest do końca człowiekiem. Tak, nasz Kopciuszek jest w domu traktowany okropnie, jak popychadło i maszynka do zarabiania, ale nie jest to bezwolne, słodkie dziewczątko. Cinder to zaradna, bystra dziewczyna, która ma własne zdanie i kiedy trzeba, potrafi wziąć sprawy w swoje ręce. Ona też nie umie się do końca się pogodzić z tym, że jest cyborgiem (metalową dłoń ukrywa zawsze pod rękawiczką), ale hmm… wkrótce będzie miała większe problemy.
Podoba mi się, że na polskich wydaniach pojawiają się te lalki i ich śliczne sukienki. Ale trochę mnie boli, że swoją stylistyką te okładki mocno przypominają Zmierzch.
Cinder to dopiero początek wielkiej, rozgałęzionej opowieści. Bal, taniec z księciem i ucieczka z pałacu? W tradycyjnej baśni to właściwie najważniejsze momenty, które zwiastują, że szczęśliwe zakończenie jest już tuż, tuż. A akcja Sagi Księżycowej dopiero wtedy się na dobre rozkręca. Bo okazuje się, że Cinder jest nie tylko opowiedzianą na nowo historią Kopciuszka, ale też równocześnie podstawą zupełnie nowej fabuły. Nie chcę spoilerować (ach, aż się prosi!), więc wystarczy, jeśli napiszę, że Saga księżycowa okazała się wciągającą intrygą polityczną z przygodowym rysem. Tak, tak, w końcu naszym bohaterom przyjdzie, jakkolwiek głupio to nie brzmi, ratować świat. Ratować przed żądną władzy królową Levaną, panią Luny - państwa na… Księżycu. A Levanie nie wystarcza już terroryzowanie samych Lunarów i pragnie przejąć kontrolę także nad Ziemią.
Jestem pod wrażeniem tego, jak świetnie Marrisie Meyer udało się dopasować baśniowe motywy nie tylko do futurystycznej wizji świata, ale też do całej, skomplikowanej przecież, historii. Wszystko tu gra jak w zegarku. Autorka bardzo oryginalnie opowiada na nowo baśnie, pomysłowo przekształca znane fabuły i bawi się ogranymi motywami. I wyszukiwanie tych wszystkich baśniowych odwołań, mniej lub bardziej subtelnych, daje sporą czytelniczą frajdę. Ale Meyer też bardzo zręcznie splata różne baśnie w jedną całość, tworząc coś zupełnie nowego: ze znanych elementów układa własną konstrukcję. I, co dla mnie wręcz zaskakujące, to wszystko świetnie ze sobą gra, jest spójną całością, a historia po prostu ma ręce i nogi (oczywiście, to wciąż jest szalona, przygodowa baśń, więc hiperrealizmu od niej nie oczekuję…). Cinder bazuje na Kopciuszku, Scarlet na Czerwonym Kapturku, Cress (niewydana po polsku) na Roszpunce, a Winter ma być o Królewnie Śnieżce. Ale każda nowa książka nie jest zupełnie nową historią - Marissa Meyer po prostu dokłada kolejne klocki do stworzonej wcześniej fabuły. Opowieść zostaje obudowana następnymi wątkami, pojawiają się kolejni bohaterowie. Saga księżycowa z każdym tomem jest bogatsza, bardziej wielowątkowa, bardziej rozbudowana. I przy okazji widać, że autorka doskonale to wszystko przemyślała, bo powiązania między tomami można dostrzec nawet w najdrobniejszych szczegółach.
Taki pomysł na serię sprawia, że jedynie Cinder ma tylko jedną, główną bohaterkę, bo potem na pierwszy plan wysuwa się coraz więcej postaci. Postaci wyrazistych, ciekawych i całkiem nieźle wykreowanych. Szybko można je polubić, szybko można się do nich przywiązać… A to sprawiło, że potem nieraz serce biło mi w szalonym tempie ze strachu, że jednak nie wszystko będzie tak słodkie jak w baśni i komuś coś się stanie… Tak, być może to raczej czarno-biały obraz (Levana na przykład wydaje się złem wcielonym), ale wybaczam, bo przecież… tak jest w baśniach, prawda? Poza tym (teraz robię hip, hip, hura) nie ma żadnego miłosnego trójkącika, co stało się jakimś standardem w seriach dla nastolatek. Mamy za to trzy świetne, urocze i przy tym bardzo różne pary. Romantyczka we mnie czuje się w pełni usatysfakcjonowana.
Zatem tak: podoba mi się właściwie wszystko. Od futurystycznych wersji baśni, przez barwnych bohaterów, aż po szybkie tempo akcji i świetnie poprowadzoną fabułę. Marissa Meyer miała parę genialnych pomysłów, które bardzo sprawnie i konsekwentnie zrealizowała. I wyszła seria, która okazała się ciekawsza, oryginalniejsza i o wiele lepiej skonstruowana, niż zdecydowana większość młodzieżówek, które czytałam. A przecież zakładałam, że Cinder będzie taką leciutką, odmóżdżającą powieścią, miłym przerywnikiem, o którym szybko zapomnę, bo zaraz przejdę do tych lepszych i mądrzejszych książek. Tymczasem Saga księżycowa dosłownie wyrwała mnie na jakiś czas z rzeczywistości, zabrała parę dni życia, podczas których tylko czytałam, czytałam i czytałam (ewentualnie myślałam o czytaniu), a po skończeniu jednego tomu, od razu zaczynałam następny. A teraz mierzę się z tymi ciemniejszymi stronami fanowania, z nieznośnym wręcz czekaniem na kolejną część. Winter ukaże się dopiero w listopadzie, ale ja, chociaż wcześniej tego nie planowałam, chyba przeczytam jeszcze uzupełnienie serii - Fairest o królowej Levanie. I może jeszcze opowiadania… A co tam, wszystko przeczytam. Bo Saga księżycowa, niespodziewanie nawet dla mnie, ujęła mnie niemal wszystkim; czytanie jej było świetną przygodą, a ja czułam się jak mała dziewczynka, która z wypiekami na twarzy i z bijącym sercem przewraca kolejne strony.
ultramaryna