Fantastyczna zgadywanka. Rozpoznaj literackie czarownice

9 minut czytania

Zapraszam Was dzisiaj na sabat. Sabat z siedmioma czarownicami z różnych stron… literatury. Tak jak poprzednio w zgadywance ze smokami, przedstawiam Wam siedem fragmentów książek. Zabawa polega na odgadnięciu, z jakiej książki pochodzi dany fragment. Żeby nie było za łatwo, niektóre nazwy własne skracam do pierwszej litery. Zostawiam całość przy mniej oczywistych nazwach, trudniejszych lub niezbyt charakterystycznych fragmentach.

Dzisiaj prawdziwa magia, prosto z literatury fantastycznej. Ale szykuję też tekst o bardziej „mainstreamowych” książkach, trochę o czarownicach, trochę o procesach o czary. Powinien być w tym miesiącu, w końcu październik to chyba dobry czas dla wiedźm, prawda?

Powodzenia! :)

1.

Wielu Manczkinów straciło życie, utracono również wiele mil kwadratowych ziemi uprawnej, i to na setki lat. Ruchome piaski ze wschodniej pustyni zasypały całkowicie kilka wiosek – nie przeżył nikt, kto mógłby zdać relację z cierpienia ich mieszkańców. Wirując jak senny koszmar, skręcony wiatr wdarł się do O. jakieś trzydzieści mil na północ od Wólki Kolumnokamiennej i zręcznie ominął grunta majątku Colwen, pozostawiając na swoim miejscu każdy cierń i każdy płatek róży. Następnie tornado spustoszyło Kosz Kukurydzy, niszcząc podstawy gospodarki zbuntowanego państwa, i zniknęło, jakby celowo, w miejscu, które znajdowało się na wschodnim krańcu nieprzejezdnej drogi z żółtej kostki – w Środkowym Manczu – gdzie przed miejscową kaplicą N. rozdawała nagrody za znakomitą frekwencję na zajęciach religijnych. Tornado zrzuciło jej na głowę dom.

Wszystkie dzieci przeżyły, by móc się modlić za duszę N. na nabożeństwach żałobnych. Znakomita frekwencja nigdy nie była równie znakomita.

Oczywiście na temat katastrofy powstało wiele dowcipów: “Kto by pomyślał, że Czarownica tak się u nas zadomowi…”, “Czy widziałeś ostatnio Czarownicę? Nie, jest bardzo zajęta, ma cały dom na głowie”, “Wiara N. była tak wielka, że przenosiła nie tylko góry, ale i domy”, “Czym się różni Czarownica od domu? – Dom można zaczarować, ale Czarownicy nie można udomowić”, “Po tej burzy wreszcie przestanie mnie boleć głowa. – Dlaczego? – Bo N. nie będzie mi już po niej deptać”*.

2.

D. pokręcił głową. Nie mógł nie dostrzec, że w młodej kobiecie jest coś niezwykłego.

– Ach tak. Mimo wszystko to prześliczne kwiaty – rzekła i uśmiechnęła się ponownie.

Owym czymś niezwykłym był cienki srebrny łańcuch opasujący jej przegub, zbiegający do kostki i znikający w malowanym wozie.

D. wspomniał coś o nim.

– Łańcuch? Więzi mnie tutaj. Jestem osobistą niewolnicą czarownicy, do której należy kram. Schwytała mnie wiele lat temu, gdy bawiłam się przy wodospadzie, w kraju mojego ojca, wysoko w górach. Zwabiła mnie, przyjmując postać ślicznej żabki, która zawsze wymykała mi się z rąk, dopóki nie opuściłam ziemi ojca. Wtedy powróciła do swej prawdziwej postaci i wsadziła mnie do worka.

– I zawsze będziesz jej czarownicą?

– Nie zawsze. – Dziewczyna z magicznego ludu uśmiechnęła się. – Odzyskam wolność w dniu, gdy księżyc straci córkę, jeśli wydarzy się to w tygodniu, w którym połączą się dwa poniedziałki. Czekam cierpliwie na ów dzień, a na razie robię to, co mi każe. A także marzę. Czy teraz kupisz ode mnie kwiat, młody panie?*

3.

Chatka Babuni, ginekologicznej znakomitości dwóch powiatów, sprawiała wrażenie stosowne do profesji właścicielki: była zaniedbana, brudna i cuchnęła kozimi odchodami. Jednakże sława gospodyni niosła się znacznie dalej niźli odór inwentarza. Wieśniacy powtarzali szeptem, że Babunia pokątnie kuruje poszczerbionych zbójców z Przełęczy Zdechłej Krowy, a podobno zdarzało się również, że posyłano po nią z dworu władyki. Co to się na świecie porobiło, sarkali, kiedy w samo południe Babunia J. kroczyła hardo przez wioskowy plac. Kiedyś wiedźmy znały swoje miejsce, ledwie nocką śmiały na świat wychodzić, a i wtedy pokornie u wrót stały, wedle szubienicy. A teraz?

Krzywym okiem spoglądało się też na hołubionego przez Babunię capa, gdyż, jak powszechnie wiadomo, wiedźmy mają zwyczaj trzymać w obejściu rozmaite potwory i któż mógł wiedzieć, co się pod tą koźlą skórą kryło? Wieśniacy nieraz się na niego zasadzali, ale bydlę było sprytne i szybko uciekało. Nie gonili go, bo się po prostu bali – jak na wiedźmę, Babunia J. była nad podziw rozumna i chyba nie do końca sprzyjała mieszkańcom W.D. Plotki o jej knowaniach ożywały szczególnie w czas nieurodzaju, że zaś ostatnio lata były suche i pomór owce straszliwie trzebił, miejscowy władyka coraz bardziej się niepokoił.

Po prawdzie to przemyśliwał, jak tu cichutko Babunię J. ogniem umorzyć. Przez ostrożność odbył najpierw rozmowę z miejscowym proboszczem, który jednakowoż dał stanowczy odpór jego zamysłom, rozumiejąc, że jak świat światem, każda okolica miała, ma i mieć będzie swoją wiedźmę. Ponadto Babunia J. kręciła niezwykle skuteczne czopki na hemoroidy, a przypadłość ta od dawna nękała czcigodnego pasterza. Myśl, że zdumiewająca tajemnica owego remedium miałaby spłonąć wraz z babą, napełniała proboszcza śmiertelnym przerażeniem*.

4.

Moja matka na pewno znalazłaby instynktownie właściwą odpowiedź, gdyby tylko była na moim miejscu. Większość członków rodziny Bishopów była utalentowanymi czarownicami, ale moja matka, Rebecca, była kimś nadzwyczajnym. Wszyscy tak mówili. Jej nadnaturalne zdolności objawiły się wcześnie i nim zaczęła szkołę podstawową, przewyższała swoimi umiejętnościami magicznymi większość starszych czarownic w miejscowym covenie, dzięki intuicyjnemu rozumieniu czarów, zdumiewającym zdolnościom jasnowidzenia i niesamowitemu talentowi sięgania głębiej niż pod powierzchnię zdarzeń i ludzi. Młodsza siostra mojej matki, ciotka Sarah, też okazała się zdolną czarownicą, ale jej talenty były bardziej typowe – wprawna ręka w przygotowywaniu magicznych mikstur i doskonała znajomość tradycyjnej wiedzy tajemnej: czarów i uroków.

Rzecz jasna, moi koledzy po fachu z wydziału historii nic nie wiedzieli na temat mojej rodziny, ale w Madison, miasteczku w odległym północnym zakątku stanu Nowy Jork, gdzie mieszkałam z S. od siódmego roku życia, wiedziano wszystko na temat Bishopów. Moi przodkowie przeprowadzili się z Massachusetts po wojnie o niepodległość. Do tego czasu upłynęło ponad sto lat od egzekucji Bridget Bishop w Salem. Mimo to plotki i pogłoski ścigały ich aż do nowego domu. Po tym, jak zebrali swoje manatki i osiedlili się ponownie w Madison, Bishopowie ciężko pracowali, żeby pokazać, jak użyteczna może być obecność czarownic w sąsiedztwie, gdy trzeba wyleczyć chorego albo przewidzieć pogodę. Z czasem rodzina zapuściła w tej społeczności korzenie dostatecznie głęboko, żeby przetrwać nieuniknione wybuchy przesądów i ludzkiego strachu*.

5.

W prze­ci­wień­stwie do ma­gów, któ­rzy naj­bar­dziej ze wszyst­kie­go lu­bią skom­pli­ko­wa­ną hie­rar­chię, cza­row­ni­ce nie dba­ją o usta­lo­ną struk­tu­rę roz­wo­ju ka­rie­ry za­wo­do­wej. Każ­da z nich sama de­cy­du­je, czy przy­jąć do sie­bie ja­kąś dziew­czy­nę i po śmier­ci prze­ka­zać jej swój te­ren. Cza­row­ni­ce nie są z na­tu­ry to­wa­rzy­skie, przy­najm­niej wo­bec in­nych cza­row­nic, i z pew­no­ścią nie mają żad­nych przy­wód­czyń.

B.W. była naj­bar­dziej sza­no­wa­ną ze wszyt­kich przy­wód­czyń, któ­rych nie mia­ły.

M. lek­ko drża­ły ręce, kie­dy pa­rzy­ła her­ba­tę. Oczy­wi­ście, czu­ła się za­szczy­co­na, ale i zde­ner­wo­wa­na, że przy­pa­dło jej za­cząć pra­cę wio­sko­wej cza­row­ni­cy po­mię­dzy B. i – z dru­giej stro­ny lasu – N.O. Sama wpa­dła na po­mysł, by utwo­rzyć miej­sco­wy sa­bat. Mia­ła wra­że­nie, że tak bę­dzie bar­dziej… no… bar­dziej okul­ty­stycz­nie. Ku jej zdu­mie­niu, dwie cza­row­ni­ce zgo­dzi­ły się, a przy­najm­niej nie od­mó­wi­ły zbyt sta­now­czo.

– Ra­bat? – zdzi­wi­ła się N.O. – A po co nam wspól­ny ra­bat?

– Jej cho­dzi o sa­bat, G. – wy­ja­śni­ła B.W. – No wiesz, jak za daw­nych lat. Spo­tka­nie.

– Po­tu­pie­my? – spy­ta­ła N.O. z na­dzie­ją.

– Żad­nych tań­ców – uprze­dzi­ła B. – Nie prze­pa­dam za tań­ca­mi. Ani śpie­wa­mi, ani nad­mier­nym pod­nie­ce­niem, ani za­ba­wą z róż­ny­mi ma­ścia­mi i tym po­dob­nie.

– Do­brze ci zro­bi ta­kie wyj­ście – oświad­czy­ła z za­chwy­tem N.

M. była tro­chę roz­cza­ro­wa­na w kwe­stii tań­ca i za­do­wo­lo­na, że nie zdra­dzi­ła jed­ne­go czy dru­gie­go po­my­słu, któ­ry jej cho­dził po gło­wie. Się­gnę­ła po przy­nie­sio­ne z domu za­wi­niąt­ko. To był jej pierw­szy sa­bat i po­sta­no­wi­ła, że wy­pad­nie jak na­le­ży.

– Może ktoś ma ocho­tę na słod­ką bu­łecz­kę? – za­pro­po­no­wa­ła.

B. do­brze się przyj­rza­ła, za­nim od­gry­zła pierw­szy kęs. Każ­da bu­łecz­ka mia­ła sym­bol nie­to­pe­rza na wierz­chu. Oczka nie­to­pe­rzy M. zro­bi­ła z ro­dzy­nek*.

6.

– Och, daj spokój, Jeleno! Rumienią się tylko dziewice i chrześcijanki!

– Nie mam na imię Jelena.

Staruszka na chwilę umilkła i uniosła jedną postrzępioną brew, która była tak bujna, że kobieta zaplotła ją w warkoczyk, który zwisał równo wzdłuż policzka. Tembr jej głosu uległ zmianie, przechodząc w zaciekawiony tenor.

– Wybacz. Wyciągnęłam pochopne wnioski. Dla mojego brata… – zamieszała herbatę tłustym końcem kości – …dziewczęta o imieniu Jelena to fetysz. Niemal monomania. Tylko od czasu do czasu pojawia się jakaś Wasylisa, ot, dla podgrzania atmosfery. Dlatego łatwo o pomyłkę. Jak masz na imię, moje dziecko?

– Maria Moriewna I nie ma żadnych innych. Nigdy nie było.

Starucha rzuciła kość przez ramię. Kelner, wciąż milczący i usłużny, zręcznie ją złapał. Kobieta pochyliła się nad stołem, zanurzając futrzany płaszcz w wódce, po czym skryła twarz w dłoniach.

– Czyż to nie fascynujące? – Westchnęła. – Do diabła z obiadem! Baba zabierze cię na… wyprawę. To ci dobrze zrobi! Wzmocni cię moralnie, jak zerknięcie na cmentarz. Ciało potrzebuje dobrego memento mori, żeby wypłukać humory.

Starucha chwyciła Marię Moriewnę za rękę i wypchnęła ją z lokalu. Za nic nie zapłaciła.

Maria nie była głupia. Wiedziała, że dwa i dwa i dwa to sześć. Gdy dodała staruszkę, kurze nóżki i przerażonych kelnerów, wynik mógł być tylko jeden – Baba Jaga. Żaden czarodziej nie stał od niej wyżej w hierarchii. Jej miejsce w kawiarni było święte*.

7.

– Są tu jeszcze dwie czarownice, jedna martwa i jedna żywa. Martwa została pochowana na stojąco, głową w dół, i mimo to raz czy dwa w roku musimy prostować pręty na jej grobie. Nie zbliżaj się do niej po ciemku.

– Czemu pogrzebałeś ją głową w dół? – spytałem.

– To dobre pytanie, chłopcze. Widzisz, duchy martwych wiedźm są zwykle, jak to nazywamy, przywiązane do kości. Tkwią uwięzione w ich kościach, a niektóre nie wiedzą nawet, że nie żyją. Najpierw grzebiemy je głową do góry i w większości przypadków to wystarczy. Każda czarownica jest inna, ale niektóre wyróżniają się uporem. Taka uparta wiedźma, wciąż uwięziona w kościach, z całych sił próbuje powrócić do tego świata, zupełnie jakby znów chciała się narodzić. Musimy więc jej to utrudnić i pogrzebać głową w dół. Wyjście stopami do góry nie jest łatwe, ludzkie dzieci mają czasem ten sam problem. Ale nadal pozostaje niebezpieczna, więc trzymaj się z daleka.

Pamiętaj też, by omijać szerokim lukiem dół z żywą wiedźmą. Ta po śmierci byłaby jeszcze niebezpieczniejsza, bo czarownica tak potężna bez problemu powróciłaby na ten świat. Dlatego trzymamy ją w dole. Nazywa się Mateczka Malkin i wciąż gada do siebie. No, tak naprawdę szepcze. Jest zła do szpiku kości, ale od bardzo dawna przebywa w dole i większość jej mocy spłynęła w ziemię. Z radością dopadłaby chłopca takiego jak ty, toteż trzymaj się z daleka. Obiecaj mi, że nie zbliżysz się do niej. Przyrzeknij, niech to usłyszę*.

I jak poszło? ;)

ultramaryna