Dzwonnik, Cyganka i archidiakon - o Katedrze Marii Panny w Paryżu Victora Hugo i jej adaptacjach

9 minut czytania

Oglądaliście Dzwonnika z Notre Dame Disneya? Bo ja do tej pory (jak pewnie znaczna część społeczeństwa) tylko od tej strony znałam tę historię. A równocześnie od wielu lat byłam świadoma, że adaptacja Disneya wiele zmieniła w stosunku do pierwowzoru. Od dawna miałam w głowie, że powieść będzie bardziej złożona, mniej czarno-biała, że bohaterowie będą inni (niekoniecznie tak kryształowi jak w filmie - patrzę tu wymownie na Febusa), że zakończenie pewnie nie będzie tak różowe… W końcu postanowiłam sama się przekonać.

Czy to jest bajka dla dzieci?

Zastanawiam się, kto wpadł na ten szalony pomysł, żeby akurat z Katedry Marii Panny w Paryżu zrobić film animowany dla dzieci. Serio. To jest dość odważne posunięcie. Dziwię się trochę, że w ogóle się na nie zdecydowano, ale w sumie nie mam za złe Disneyowi tego, co robi z Hugo. Tak, to jest inna historia, trochę spłycona, trochę “upiększona”, dostosowana do młodszej widowni. Z drugiej strony wciąż jest to chyba najbardziej “nieodpowiedni” dla dzieci film Disneya, jaki przychodzi mi do głowy. Frollo, który przed kominkiem śpiewa całą piosenkę o tym, jak bardzo pożąda Esmeraldę? Inna sprawa, że dzieci niekoniecznie zrozumieją, a pewnie i tak będą dobrze się bawić na filmie. Ja sama pamiętam, że jako dziecko zastanawiałam się, co właściwie ma na myśli Frollo, gdy mówi do Esmeraldy “ja albo stos”. Pamiętam też oglądanie Dzwonnika kilka lat później, gdy byłam trochę starsza (czyli w zaawansowanym wieku lat, powiedzmy, dwunastu) i już dostrzegałam to wszystko i z pewnym zdziwieniem zauważyłam, że to nie do końca jest film dla dzieci. I ten Dzwonnik chyba taki w zamyśle miał być - miał podobać się dzieciom, ale miał dodatkowe treści przekazywać starszym widzom. Jest ugładzony, jest. Zakończenie jest polukrowane? Tak i to mocno. Postaci są znacznie sympatyczniejsze? A i owszem. Zmieniono też ogólny wydźwięk historii, bo w animacji najważniejszy wydaje się Quasimodo, jego “inność” i pokonywanie społecznego wykluczenia. Jest inaczej. Ale czy to źle? Disney opowiedział zgrabną, wciągającą historię, inną historię niż opowiada Hugo. A ja, przyznaję, tę historię po prostu lubię i nie zmienia tego fakt, że już dowiedziałam się, jak było “naprawdę”. Do tego muzyka jest niesamowita.

Według mnie polski Frollo absolutnie wymiata:

Tego Disney mi nie powiedział

Czego dowiedziałam się z książki:
1. Febus to dupek i nie da się tego inaczej powiedzieć.
2. Quasimodo jest trochę mniej sympatyczny niż w filmie. A poza tym głuchy, więc jego kontakty ze światem stają się jeszcze bardziej utrudnione.
3. Frollo jest równie przerażający co w animacji - może trochę mniej “zły”, ale jeszcze bardziej szalony.
4. Esmeralda to strasznie naiwna szesnastolatka z bardzo małym rozumkiem.
5. Koza jest równie atrakcyjna co Esmeralda.

Z tą kozą to najświętsza prawda! Mam nawet cały zestaw potwierdzających to fragmentów:

– Może to wasza cyganka?

Febus spojrzał i rzekł:

– Tak, poznaję ją po kozie.

Wiktor Hugo, _Katedra Marii Panny w Paryżu_, przeł. Hanna Szumańska-Gross, s.250.

Wreszcie zaś w duszy i sumieniu swoim filozof nie był zupełnie pewny, czy naprawdę jest do szaleństwa zakochany w Cygance. Prawie tak samo miła mu była jej koza. Zwierzątko śliczne, łagodne, mądre, zmyślne, koza uczona!

Wiktor Hugo, _Katedra Marii Panny w Paryżu_, przeł. Hanna Szumańska-Gross, s.265.

Właściwie Gringoire ze swoją miłością do kozy zdaje się znacznie bardziej rozsądny niż reszta bohaterów. No i jak tu mu się dziwić? Skoro ta Dżali taka śliczna… A możliwe, że jest inteligentniejsza od Esmeraldy.

– I przysięgasz mi, żeś jej nie tknął?

– Kogo? – zapytał Gringoire – kozy?

Wiktor Hugo, _Katedra Marii Panny w Paryżu_, przeł. Hanna Szumańska-Gross, s.266.

Dobrze, dobrze, kończę z kozą. Ale Hugo najwyraźniej ten żart bardzo się podobał, znajdziecie jeszcze więcej podobnych fragmentów.

Bo swoją drogą Katedra Marii Panny w Paryżu przy całej swej dramatyczności jest dość zabawna. Hugo wciąż sobie żartuje i swobodnie przechodzi od patosu do podśmiewania się. Nie mogę się pozbyć wrażenia, że on miał niezły ubaw, pisząc tę książkę. No a ja miałam podczas czytania. I może to jest, paradoksalnie, część problemu, który mam z powieścią. Raczej to wszystko było dla mnie zbyt zabawne, a momentami zbyt absurdalne, bym naprawdę mogła przejmować się wydarzeniami. A przecież Katedra Marii Panny w Paryżu bywa śmieszna, ale jest też bardzo tragiczna. To jest drama jak się patrzy. Nieodwzajemnione miłości, niespełnione żądze, grzech, pragnienia, które nie znajdują ujścia, zdrady, usiłowania morderstwa, wyroki śmierci, miłosne czworokąty… Pełen serwis. A do tego jeszcze (coś, czego w animacji w ogóle nie było, bonus!) dzieci podmienione w kołysce i wzruszające spotkania z rodzicami po latach. Sami widzicie. Tego zresztą oczekiwałam, tego chciałam, cóż może być lepszego od dobrej dramy tego rodzaju od czasu do czasu? Bawiłam się więc dobrze, ale… to tyle.

Prawie dwieście lat temu to najprawdopodobniej był we Francji bestseller numer jeden. A wiecie jak to bywa z bestsellerami. Niekoniecznie muszą być arcydziełami. I według mnie Katedrze Marii Panny w Paryżu zdecydowanie do arcydzieła daleko.

Bo domyślam się, że Hugo chciał wprawdzie wprowadzić trochę humoru, ale chciał też, żeby czytelnik drżał ze strachu, litował się nad bohaterami, żeby zamknął książkę wstrząśnięty tragicznymi wydarzeniami. A ja, przyznaję, nie potrafię podejść do Katedry Marii Panny w Paryżu do końca poważnie. Gdy już kończy się żartobliwy ton, wszystko robi się dla mnie trochę zbyt melodramatyczne, egzaltowane, trochę za bardzo wypełnione patosem. Tak, podobało mi się, ale będę do dzieła Hugo podchodzić z pewnym dystansem, inaczej nie umiem.

Hugo, jak to Hugo, kreśli powieść monumentalną. Głównych bohaterów jest kilku, ale to nic jeszcze, bo zdaje się, że bohaterem jest właściwie cała ludność paryska u schyłku średniowiecza. I mamy cały przekrój społeczeństwa - od zwykłego złodzieja lub żebraka do samego króla. Kolejnym bohaterem zdaje się samo miasto - niezwykle istotna jest tu paryska architektura. Byłam uprzedzana o tym, że czeka mnie dwudziestostronicowy opis Paryża, ale na tym się nie skończyło. Właściwie przez całą pierwszą połowę powieści Hugo co chwilę odrywa się od swojej fabuły i  przeprowadza rozbudowane wywody na różnorakie tematy. Skupia się na Paryżu, na jego architekturze i historii. Po Nędznikach spodziewałam się tego - powieści Hugo już takie są. Z jednej strony te melodramatyczne fabuły, z drugiej historyczne wykłady, wciśnięte tam jak gdyby nigdy nic. Dla mnie Hugo trochę przynudza, ale… Oceńcie sami. W sumie dzięki tym fragmentom Katedra Marii Panny w Paryżu przynajmniej sprawia wrażenie poważnej, ambitnej książki. Bez nich zostałaby telenowela :D

Frollo po przeczytaniu powieści znacznie zyskuje jako postać. To nie jest już zły fanatyk. U Hugo okazuje się bardziej złożonym bohaterem. Jest raczej mocno zagubiony niż zły, raczej szalony niż nikczemny. Ale… to wciąż jest bez cienia wątpliwości negatywna postać. Trochę mnie dziwi i wręcz martwi, że znalazłam w internecie całkiem sporo komentarzy w stylu “nie rozumiecie Frollo”, “w książce on ją kochał”… Jeśli to była miłość, to absolutnie chora i wypaczona. Jeśli można sympatyzować z Frollo, to tylko jeśli można sympatyzować z psychopatycznym prześladowcą, niedoszłym gwałcicielem i mordercą. Dla przykładu. Oto Frollo, któremu nie wychodzi podryw (widzicie, znowu nie podchodzę do tego poważnie):

Ksiądz tarzał się po mokrej posadzce i bił głową o kanty kamiennych schodów. Dziewczyna słuchała i patrzyła. Kiedy umilkł, wyczerpany i tylko dyszał ciężko, powtórzyła półgłosem:
– O mój Febusie!

Wiktor Hugo, _Katedra Marii Panny w Paryżu_, przeł. Hanna Szumańska-Gross, s. 338.

No właśnie, jeszcze ta nieszczęsna Esmeralda. To taka postać, która chyba przede wszystkim ma wzbudzać litość. Problem jest taki, że ona jest po prostu strasznie głupiutka. Cały jej proces myślowy można przedstawić mniej więcej tak: “FebusFebusFebusochmójFebusieFebusojabiednaFebus”. Tak, tak, ma tylko szesnaście lat, może być trochę naiwna, ale… Pod koniec książki jest taki moment, w którym robi coś tak głupiego, że po prostu ręce opadają. Nie, nie mogę. Według mnie Hugo wprost dramatycznie nie umie pisać postaci kobiecych. Nie da się o nich czytać, są tak mdłe i nierozumne (patrzę tu jeszcze na Cosette z Nędzników). A czasami bardziej niż postaciami są figurami, które mają coś obrazować (nieszczęsny los prostytutek - Fantyna). Naprawdę lubię Eponinę z musicalu, ale w książce jest jej tyle, co nic. Uch. Dobrze, wróćmy do Katdery Marii Panny. Oprócz Frollo interesujący może też być Quasimodo - odcięty od świata, głęboko przekonany o braku własnej wartości, nie kryształowy, na pewno nie, ale zdolny do mocnej, bezinteresownej miłości. No więc chyba tylko Quasimodo da się tu lubić (no i jeszcze śmieszka Gringoire’a).

Podejście numer trzy - musical

Zaraz po przeczytaniu obejrzałam jeszcze francuski musical Notre Dame de Paris. Miałam spore oczekiwania - w końcu musical jest słynny i ma wielu fanów. Liczyłam na to, że wyciągnie z książki to, co najfajniejsze. Że będzie dobra drama, że w towarzystwie świetnej muzyki historia do mnie w końcu naprawdę przemówi. W sumie uważam, że takie patetyczne fabuły świetnie sprawdzają się w gatunku tak skonwencjonalizowanym jak musical. Musical jakoś z założenia jest trochę kiczowaty (nie zrozumcie mnie źle, ja uwielbiam musicale), więc można już iść na całość, można opowiadać nim szalenie dramatyczne historie i nie popaść przy tym w śmieszność. Notre Dame de Paris jest raczej wierne oryginałowi Hugo, muzyka ogólnie jest dobra, a piosenka Belle chodziła mi po głowie i w trakcie czytania książki, i później, po obejrzeniu musicalu… No a poza tym?
No i między mną a tym słynnym musicalem wcale nie zagrało. W konwencji i muzyce Notre Dame de Paris bardzo przypominało mi inny francuski musical z przełomu wieków - Romeo et Juliette. I nie wiem, ale żaden z nich tak naprawdę nie zrobił na mnie wrażenia. Wydaje mi się, że Notre Dame de Paris (podobnie jak właśnie Romeo et Juliette) to raczej ciąg piosenek niż musical z fabułą. Jasne, że piosenki też mogą opowiadać jakąś historię i w sumie opowiadają, ale denerwuje mnie brak gładkiego przechodzenia między utworami. Taka płynność nie jest nieosiągalna w musicalu pozbawionym całkowicie kwestii mówionych - popatrzcie choćby na Nędzników czy Upiora w Operze. Poza tym, ale to już tylko i wyłącznie kwestia gustu, nie jestem przekonana ani do scenografii, ani do kostiumów. Inna sprawa, że te niemal ascetyczne kostiumy i dekoracje sprawiają, że akcja przestaje być tak ściśle umiejscowiona w czasie. Autorzy musicalu starali się wskazać na uniwersalność kwestii podnoszonych w powieści - i to się udaje, niektóre piosenki brzmią zresztą zaskakująco aktualnie.

Dobrze, ładnie panowie śpiewają:

Nie twierdzę, że Notre Dame de Paris jest złe. To nie mój typ musicalu, koniec. Myślę, że znacznie większe wrażenie mógłby zrobić na mnie na żywo. Ktoś był w Gdyni? Być może sama bym się wybrała, gdybym nie była na drugim końcu Polski. A tak to chyba, w moim przypadku, nie warto. Bo ja już wolę (zabijcie mnie, odsądzajcie od czci i wiary) tę ugładzoną, dziecinną wersję Disneya. I chociaż Notre Dame de Paris muzycznie daje radę (jakżeby nie, Belle wciąż chodzi mi po głowie), to ja muzykę też wolę z Disneya. To może być sentyment, może być przyzwyczajenie, ale zwróćcie uwagę na to, jak Alan Menken świetnie wykorzystał kościelne chóry, jak nadał tej muzyce średniowieczny rys. W musicalu celowano w uniwersalność historii i nie wykorzystano tego potencjału. I tak… muzyka jest, owszem, dobra, ale w ciągu tych dwóch godzin musicalu nie zdążyłam się nią zachwycić.

Gdy sięgałam po Katedrę Marii Panny w Paryżu trochę oczekiwałam, że Dzwonnik Hugo zostanie moją kolejną ulubioną historią. W teorii ma wszystko, żeby tak się stało. Okrojoną opowieść znałam i lubiłam, wyglądało na to, że powinnam dostać jeszcze “coś więcej”. A do tego na dokładkę -  musical. Musical? Szanse na to, że stanę się psychofanką drastycznie wzrastają. Bo wiecie, potem można gwałcić replay na najlepszych piosenkach, wydzierać się do wtóru wykonawcom i ogólnie przeżywać emocje z opowieści często i intensywnie. No a do tego Nędznicy Hugo przecież są właśnie jedną z moich ulubionych historii. A tutaj… dobrze się bawiłam, ale to wszystko nie do końca ze mną zagrało. Cieszę się, że wreszcie przeczytałam oryginał Hugo, cieszę się, że obejrzałam Notre Dame de Paris. Ale psychofanką jednak nie zostanę.

Zdjęcie u góry: Edgardo W. Olivera via Foter.com / CC BY

ultramaryna