"Bornholm, Bornholm" Hubert Klimko-Dobrzaniecki

2 minuty czytania

„Bornholm, Bornholm” sprawia wrażenie powieści surowej, wręcz chłodnej. Równocześnie jednak niesie ze sobą ogromny ładunek emocjonalny. Może właśnie dzięki tej surowości autorowi udaje się obnażyć problem, opowiedzieć historię z dogłębną szczerością, bez żadnego upiększania. Może dlatego ta książka tak siedzi w głowie - pozostawia po sobie trwały ślad i pewien niepokój.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki pisze o zmaganiu się z trudną rzeczywistością, własnymi słabościami, niespełnionymi marzeniami, Autor unika jednak sentymentalizmu, zachowuje do sytuacji zdrowy dystans, a jednocześnie potrafi ugodzić czytelnika w serce i umysł. Nie używa wielkich, pięknych słów. Mówi wprost i mówi bardzo trafnie. Głównymi bohaterami są mężczyźni, jednak kobiety nie zostały zupełnie zepchnięte na dalszy plan. W „Bornholm, Bornholm” to zazwyczaj osoby toksyczne i zaborcze. Zresztą postacie, które tworzy Klimko-Dobrzaniecki są naprawdę świetne, niebanalne, pełne większych i mniejszych przywar. Niełatwo je polubić, ale łatwo zrozumieć. Autor ujawnia nam ich wszelkie słabości, wszystkie złe myśli. Ze swoimi wadami bohaterowie „Bornholm, Bornholm” są bardzo ludzcy i prawdziwi. Życie przynosi im ciągłe rozczarowania. Rozpaczliwie szukają miłości, ale sami sobie w tym przeszkadzają.

Przeplatają się tu dwie opowieści. Łączy je Bornholm. Czy coś jeszcze? Autor nie daje jednoznacznej odpowiedzi, zostawia jednak spore pole do domysłów. Jeden z głównych bohaterów wraca z Wielkiej Brytanii na rodzinny Bornholm. Codziennie odwiedza w szpitalu swoją pogrążoną w śpiączce matkę. Chce opowiedzieć jej swoje życie. Teraz może to zrobić szczerze, może pozwolić sobie na długo skrywane wyrzuty. Matka kochała go miłością zaborczą, chciała go mieć tylko dla siebie. Mężczyzna kocha ją i nienawidzi, matczyna miłość zostawiła na nim trwałą skazę. Kilkadziesiąt lat wcześniej, Horst Bartlik, niemiecki nauczyciel biologii, czuje się głęboko nieszczęśliwy ze swoją żoną. Ma wrażenie, że kobieta go ogranicza, wie, że obydwoje bardzo się od siebie oddalili. Horst nie widzi możliwości poprawy sytuacji. Wkrótce otrzymuje wezwanie do wojska i zostaje wysłany do bazy wojskowej na Bornholmie.

„Bornholm, Bornholm” to dla mnie przede wszystkim szczery i sugestywny obraz rodzin. Rodzin, w których trudno żyć, które ograniczają, nie dopuszczają powietrza. Które zamiast być wsparciem i podporą, stają się ciężarem. Horst i jego żona coraz bardziej oddalają się od siebie. Miłość wygasła. A może nigdy jej nie było? Łączą ich właściwie tylko dzieci. Narasta między nimi taki mur pretensji, niezrozumienia, żalu i bólu, że nawet patrzą na siebie z niechęcią, momentami wręcz odrazą. Nie kłócą się jednak gwałtownie, nie żyją w separacji. Ktoś z boku mógłby nie zauważyć tak głębokiego rozłamu małżeństwa. Jednak tu już nie ma miłości. A co jeśli jest jej z kolei za dużo? Bo przecież tak jest w drugiej historii, ukazującej toksyczną matkę. W życiu bohatera były także dwa nieudane małżeństwa, jednak tym razem ważniejsza jest relacja matka-syn. Kobieta wychowuje syna samotnie i przelewa na niego wszystkie swoje uczucia. Ale jest w nich zaborcza i egoistyczna. Nie może zrozumieć, że syn chce mieć swoje życie, być może z dala od niej. Bohaterowie mają problem z wyzwoleniem się ze złego wpływu swoich rodzin. Trwają przy nich, nie potrafią jednak naprawić sytuacji i coraz bardziej oddalają się od siebie.

To naprawdę świetna proza. Klimko-Dobrzaniecki z wyczuciem ukazuje w swojej powieści ludzi zagubionych, szukających szczęścia, akceptacji, bezpieczeństwa i miłości. „Bornholm, Bornholm” jest napisany z wielką dbałością, a autor nie idzie na skróty, nie osądza, nie szufladkuje. Bo przecież wszyscy popełniamy w życiu błędy, czasem niszcząc siebie i innych.

---------------------
Książkę otrzymałam od wydawnictwa Znak.
Książka dostępna TUTAJ.

ultramaryna