Araf, Elif Shafak
Araf to po turecku czyściec. A do czyśćca trafiają ci, którzy nie pasują ani tu, ani tu.
Shafak tym razem opowiada o młodych ludziach, którzy szukają swojego miejsca. Trochę dlatego, że jeszcze się w życiu odnajdują, jeszcze trochę nie wiedzą, co z nim zrobić… A trochę dlatego, że muszą odnaleźć się w nowym miejscu, w nowym kraju, w końcu w nowym języku.
To pierwsza powieść, którą Shafak napisała po angielsku. I wydaje się to dość znamienne, biorąc pod uwagę, jak ważne okazują się w niej właśnie kwestie językowe, odnajdywanie się nie tylko w kulturze nowego kraju, ale właśnie w jego mowie. Omar na przykład z przykrością stwierdza, że w Stanach zgubił znaki diakrytyczne ze swojego nazwiska, a razem z nimi utracił jakby część swojej tożsamości. W nowym kraju nie jest już Ömerem Özsipahioğlu, a po prostu Omarem Ozsipahioglu, bo przecież jego prawdziwe nazwisko najeżone jest trudnościami, dla przeciętnego Amerykanina wydaje się nie do przeczytania. Trzeba się więc go wyzbyć, wyzbyć części siebie i swojego języka, by jakoś na emigracji funkcjonować.
To nie jest najlepsza powieść Elif Shafak. Może ma to związek właśnie z językiem, którym jeszcze nie posługuje się tak pewnie? Może to po prostu dlatego, że to jedne z pierwszych jej dzieł, trochę niedoszlifowane, trochę niedopracowane. Fabuła nie jest prowadzona zbyt pewną ręką, czasami zdaje się meandrować w dziwnych kierunkach, zapędzać w ślepe zaułki. Trzeba było poprowadzić sporą liczbę bohaterów i mam wrażenie, że momentami Shafak trochę się gubi w tych narracjach.
Ale dobrze, wybaczam. Bo interesująco w Arafie odbijają się problemy emigracji, depresji, tożsamości. Bo to powieść dowcipna i lekka jak piórko, a równocześnie trochę przytłaczająca ciężarem podnoszonych kwestii. Bo czyta się ją szybko i z przyjemnością, ale Araf zostaje w głowie po przeczytaniu, zostawia po sobie jakiś smutek.
Bo mimo wszystko lubię Elif Shafak, no.
ultramaryna