"Ulica marzycieli" Robert McLiam Wilson
Zdarza się tak, że miejsce akcji w książce przestaje być tylko tłem, a zaczyna pełnić rolę niemal równorzędną z głównymi bohaterami. Tak jest i w „Ulicy marzycieli” – duszą tej powieści jest Belfast. Tutaj, w niebezpiecznej stolicy Irlandii Północnej, bohaterowie przeżywają swoje barwne, głównie miłosne, perypetie.
„Wszystkie opowiadania traktują w gruncie rzeczy o miłości”. Tak właśnie brzmi pierwsze zdanie i niewątpliwie jest w nim trochę prawdy. „Ulica marzycieli” nie jest jednak romansem w klasycznym tego słowa znaczeniu. To opowieść o ludziach i o życiu. Przez pryzmat codziennych doświadczeń bohaterów widzimy problemy na o wiele większą skalę. Mija pół roku odkąd Jake rozstał się ze swoją dziewczyną Sarą i jakoś do tej pory nie może się pozbierać. Tym bardziej, że podrywanie mu nie idzie, wszystkie dziewczyny jakoś szybko się do niego zrażają. Do tego pracuje w firmie windykacyjnej i wprost nie znosi swojej roboty. Doskonale natomiast zaczyna się powodzić jego najlepszemu przyjacielowi Miśkowi. Nie tylko nagle odkrywa w sobie nadzwyczajną smykałkę do interesów, co pozwala mu szybko zbić duże pieniądze, ale poznaje też piękną i inteligentną Amerykankę, która, o dziwo, jest zainteresowana grubym i niepozornym Irlandczykiem.
Jednak za tą rozrywkową fabułą kryją się tematy o wiele poważniejsze. Belfastem, jak i całą Irlandią Północną trzęsą poważne konflikty. Zamieszki, strzelaniny, wybuchy bombowe – według narratora, Jake’a, wszystko to jest tutaj na porządku dziennym. I chociaż sugeruje, że nikogo to nie dziwi, że wszyscy mieszkańcy są do tego przyzwyczajeni, że każdy zdaje sobie sprawę, iż może się znaleźć w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiednim czasie, to jednak trudno pozostać obojętnym, gdy na ulicy giną niewinni ludzie. Opis wybuchu bombowego jest świetny – nie tylko obrazowy, sugestywny i przerażający. Ten wątek jest jakby boczną, ślepą uliczką – bo nie ginie w nim żaden bohater książki, bo wybuch nie ma większego znaczenia dla fabuły. A jednak autor czyni go poruszającym, bo w pełni uświadamia bezsens tych śmierci, bo przybliża nam historie ludzi, których życie zostało tak brutalnie przerwane.
Mimo to „Ulicę marzycieli” polecam na poprawę humoru. Myślę, że to idealne lekarstwo na wszelkie chandry, smutki i smuteczki. Książka nie karmi nas tanim optymizmem, a jednak wywołuje na twarzy mimowolny uśmiech. Jest śmieszna i poważna równocześnie. Czasem ironiczna lub absurdalna, czasem brutalna, a nieraz romantyczna i trochę sentymentalna. Wilson wrzucił do swej powieści tak wiele, że trudno uwierzyć, że udało mu się to wszystko idealnie wyważyć. Wspomniany wybuch bombowy może przerażać swoim tragizmem, ale zapewniam, że czytelnik szybko ma okazję, by pękać ze śmiechu. Mogła wyjść z tego banalna książka o perypetiach miłosnych. Mogła. Ale Wilsonowi udało się stworzyć coś naprawdę dobrego i wartościowego. I nawet można mu wybaczyć, że wszystko kończy się troszkę jak w komedii romantycznej. Co tam! Ważna jest niekwestionowana przyjemność czytania. „Ulica marzycieli” to powieść inteligentna, błyskotliwa i ciepła.
Udają się też autorowi sylwetki bohaterów, którzy nie są idealni i cukierkowi, ale dają się lubić. Jake to taki wrażliwy twardziel – potrafi przyłożyć, potrafi wyzwać od najgorszych. Ale gdy trzeba, sprzeda telewizor, wieżę i radio, by kupić łóżko dla obcej, chorej kobiety. Albo pojedzie kilkadziesiąt mil, by przeprosić. A opisany trochę kpiąco Misiek? To też ciekawa postać, która jednak przede wszystkim śmieszy (można tu wspomnieć choćby jego perypetie z papieżem).
„Ulica marzycieli” jest o zwykłych ludziach, o zwykłym życiu. Ale Wilson pisze o tym barwnie, nietuzinkowo, z pomysłem, mądrością i wielkim humorem.
--------------------------
Kup “Ulicę marzycieli” w Matrasie! Darmowa dostawa do najbliższej księgarni.
ultramaryna