Jak wyrwać mnie z rzeczywistości - Sevenwaters (Siedmiorzecze) Juliet Marillier
Miałam piękną przygodę od lutego do czerwca. Przygoda nazywała się Sevenwaters i składała się z sześciu tomów. W ciągu tych czterech miesięcy sporo czasu spędziłam w dawnej Irlandii, w celtyckim, magicznym lesie. Były tam czarodziejki, byli mądrzy druidzi w świętych gajach. Były selkie, morskie potwory, ludzie zamienieni w łabędzie, psy i dorsze. Były misje do wypełnienia, zadania do wykonania, były podróże aż za granicę ludzkiego świata. Były spotkania z przedstawicielami magicznego ludu, Tuatha De Dannan i z mniejszym, starszym ludem, Fomhoire. Były bitwy do wygrania, byli przebiegli książęta z Innego Świata do przechytrzenia, były klątwy do przełamania, były proroctwa do spełnienia. Były niezwykłe opowieści opowiadane przez bohaterów przy ogniu, ale też te opowieści, które dla bohaterów układał los.
Na początku wyjaśnię: żadna z wielu książek Marillier nie została nigdy wydana w Polsce. Ale nie uciekajcie jeszcze, jeśli nie czytacie po angielsku. Papierowy księżyc ma w planach wydanie pierwszego tomu Sevenwaters (Siedmiorzecza, bo tak ma brzmieć polski tytuł serii) w tym roku, podobno jesienią. Pierwsza część to Daughter of the Forest, czyli Córka lasu i polecam wypatrywanie jej w zapowiedziach ;)
O co chodzi?
To chyba najpopularniejsze okładki Sevenwaters. Takie średnio udane, ale to nic. Trzy ostatnie mam właśnie takie, ale trzy pierwsze inne… i to są koszmarki! Nie będę Wam pokazywać, moglibyście uciec z wrzaskiem.
Sevenwaters to historyczne fantasy osadzone w Irlandii jakoś w IX w. Trochę przygoda, trochę romans, trochę saga rodzinna. Wątki fantastyczne zostały zaczerpnięte z irlandzkiego folkloru i irlandzkiej mitologii. O pierwszym tomie już pisałam w recenzji, ale za bardzo pokochałam tę serię, by nie napisać o niej jeszcze jako o całości.
Każda część ma inną bohaterkę, kolejne tomy nie są bezpośrednią kontynuacją poprzednich, bo podejmują opowieść po kilku lub kilkunastu latach przerwy. Bohaterki pochodzą z kolejnych pokoleń jednej rodziny. Części jest sześć, ale pokoleń tylko trzy, bo od czwartej Sevenwaters trochę zwalnia - opowieść przejmują trzy siostry, kuzynki bohaterki trójki, wnuczki bohaterki pierwszej części. Tak, każda książka jest w jakimś stopniu zamkniętą historią, ale seria wyraźnie została pomyślana jako całość. Można uznać, że Daughter of the Forest ma całkowicie satysfakcjonujące zakończenie, że świetnie sprawdza się jako samodzielna powieść (bo tak jest) i że w związku z tym można na niej skończyć czytanie. Można. Ale to byłaby szkoda i wiele przez to stracicie. Kolejne części łączą nie tylko bohaterowie i miejsce akcji. Marillier wpisuje każdą swoją powieść w większą historię, trzy części splata jeden konflikt, który będziemy rozwiązywać przez kilka książek i wiele lat.
Myślę o Sevenwaters jako o sześciotomowej serii złożonej z dwóch trylogii. Bo właśnie - kolejne trzy książki były dopisane po kilku latach, bo zaczynają trochę nową opowieść i dotyczą innego konfliktu. Bo są też jednak trochę inne, jakby lżejsze i pogodniejsze. Tak, jako całość ta druga “trylogia” jest na pewno słabsza, ale na szczęście nie bardzo słabsza. W dodatku na przykład Heir to Sevenwaters (czwórka) to według mnie jedna z najlepszych części w całej serii.
Wszystko zostaje w rodzinie
Ymm, tak, lubię pisać o okładkach. Z Sevenwaters jest pod tym względem średnio ciekawie, ale popatrzcie, mam wrażenie, że Heir to Sevenwaters miał jakieś spore szczęście. To dwie grafiki przeznaczone na okładkę, po lewej wersja australijska (autor: Kim Nelson), po prawej brytyjska (autor: Jon Sullivan). Może żadna z nich nie jest tak do końca w moim guście, ale jest w nich coś ciekawego i mam wrażenie, że te okładki się wyróżniają na tle innych z serii. I ile szczegółów jest na tej po prawej: Clodagh trzyma podmieńca, z tyłu ten psowaty stwór… No i na obu Cathal! Propsy za Cathala.
I wydawałoby się, że taka formuła sprawi, że trudniej będzie się przywiązać do bohaterów, że trudniej będzie się wciągnąć… W końcu za każdym razem zaczynamy trochę od nowa. Ale to nieważne, skoro każda książka jest wciągająca i świetna sama w sobie. Poza tym starzy bohaterowie pojawiają się także w następnych powieściach, tak, zazwyczaj gdzieś na drugim planie, ale jednak są, a Marillier wciąż ciągnie ich wątki. Nigdy zresztą do końca nie wiemy, które spośród naszych ulubionych postaci spotkamy i w tym też leży frajda. No i niestety nie wiemy też, kogo Marillier postanowiła uśmiercić między książkami…
W każdym razie Marillier zdołała mnie bardzo silnie przywiązać bohaterów, do tego stopnia, że potem prawie piszczałam, gdy spotykaliśmy niektórych z nich ponownie. Do pewnego momentu może się wydawać, że Sevenwaters to wiele historii różnych dziewczyn, później coraz bardziej się czuje, że to też jedna wielka historia rodziny.
“Our family has survived a long time. We’ve weathered battles and transformations, enchantments and floods and fires. We’ve endured being sent away, and we’ve coped with evildoers in our midst. If I were telling a story of Sevenwaters – and it would be a grand epic told over all the nights of a long winter – I would surely end it with a triumph. A happy ending, all well, puzzles solved, enemies defeated, the future stretching ahead bright and true. With new challenges and new adventures, certainly, because that’s the way things always are. But overall it would be a very satisfying story, one to give the listener heart”.
O opowieściach
Ktoś, kto postanowił na australijskich okładkach umieścić obrazy Waterhouse’a miał jakiś przebłysk geniuszu. Grafik się nie napracował, okładki są chyba najładniejsze (konkurencja kiepska, no ale…), klimat idealny… I niektóre wyglądają tak, jakby Waterhouse specjalnie dla Sevenwaters malował. No nie mówcie mi, że ta Miranda to nie jest tak naprawdę Fainne (jak już wytnie się ten statek, oczywiście).
Pierwsza część, Daughter of the Forest jest bardzo wyraźnie retellingiem baśni, Sześciu łabędzi. Marillier ubarwia tę historię, ale dość ściśle trzyma się głównej fabularnej ścieżki. Następne części nie są już baśniom aż tak bliskie… A może jednak? Żadna nie opowiada już tak wprost znanej historii, ale każda jest baśnią sama w sobie. Jeśli nie baśnią, to irlandzką legendą, a przynajmniej taką do złudzenia przypomina. Marillier świetnie wykorzystuje irlandzki folklor i celtycką mitologię. Tworzy potem za każdym razem coś swojego, ale coś wyraźnie zakorzenionego w mitologii.
W Sevenwaters zresztą też wszyscy bardzo często opowiadają. I te opowieści są naprawdę fajnie wkomponowane w całość, dobrze współgrają z fabułą. Czasem podpowiadają czytelnikowi, czego może się spodziewać, bo nieraz łatwo na podstawie opowiedzianej historii wysnuć jakieś wnioski co do fabuły samej książki. Ale czasem dopiero po skończeniu można zauważyć interesujące pararele między historią opowiedzianą przez bohaterkę przy ognisku, a tym, co naprawdę się potem wydarzyło.
Dzięki Sevenwaters przeczytałam Za dziewiątą falą. Księgę legend irlandzkich. To była interesująca lektura uzupełniająca ;) Zauważyłam wiele podobnych motywów, poznałam pełną wersję legendy o Cu Chulainnie, odkryłam symbolikę imienia Bran, które Liadan nadaje, hmm…, Wodzowi. Było warto.
Mam wrażenie, że Marillier oddaje swoim Sevenwaters hołd irlandzkim legendom i opowiadaniu w ogóle. Zresztą to jest największa siła serii - to po prostu są świetne opowieści, takie opowieści, których ja chcę słuchać. Juliet Marillier jest szalenie zdolną i zręczną bajarką.
The greatest tales, well told, awaken the fears and longings of the listeners. Each man hears a different story. Each is touched by it according to his inner self. The words go to the ear, but the true message travels straight to the spirit.
Girl power
Fanartów trochę w Internecie jest (to taka niezbyt popularna seria z wiernym fandomem), ale niełatwo znaleźć takie naprawdę dobre. Na szczęście jest cudowna Janaina i jej magiczne ilustracje. Sprawdźcie: żrodło.
Lubię bohaterki Sevenwaters. Ja chcę więcej takich “silnych postaci kobiecych”. Bo moja silna postać kobieca niekoniecznie musi umieć komuś porządnie przywalić. Moja silna postać kobieca może być delikatna, łagodna i daleka od walenia w kogokolwiek, ale może mieć ogromną determinację i wewnętrzną siłę. Tak jak na przykład Sorcha.
Bohaterki Sevenwaters to generalnie takie “zwyczajne dziewczyny”, które, gdy trzeba, potrafią wziąć sprawy w swoje ręce. Przy okazji mam wrażenie, że nie wpadamy wcale w ten irytujący trop “wybranych”, to nie jest “myślałam, że jestem taka nudna, a okazało się, że to właśnie ja muszę uratować świat”. Może chodzi tu o skalę wydarzeń. Bohaterki zazwyczaj mają jakąś misję do wypełnienia, ale nie chodzi o ratowanie świata. Raczej o ratowanie bliskich, rodziny, chronienie tego, co jest dla nich najważniejsze, ale w takim osobistym wymiarze.
Być może bohaterki Sevenwaters, przynajmniej niektóre z nich, są trochę zbyt idealne. Być może, ale tego w ogóle się nie czuje w czasie lektury, wydają się tak prawdziwe, tak łatwo im dopingować. Wiele je łączy, ale wszystkie bardzo się też różnią. Liadan na przykład na pierwszy rzut oka wydaje się kopią Sorchy (pod względem psychicznym i fizycznym), ale w miarę rozwoju opowieści przekonujemy się, że Liadan jest znacznie bardziej od matki uparta i niezależna. Obie jednak na pewno mają w sobie dużo determinacji, obie są pewne swojego miejsca na świecie. Świetnie było później spotkać bardzo zagubioną, dla odmiany, Fainne…
No lubię je, lubię je wszystkie.
Bone of my bone, and breath of my breath
Serio, rozpływam się nad tymi fanartami i nad pozostałymi dziełami Janainy.
Źródło.
Tak, Sevenwaters to też romans. Albo sześć romansów. Wątek romantyczny jest zawsze. Jeden był dziwny (ale serio, dziiiwny), jeden niezbyt ciekawy i trochę irytujący, jeden uroczy i fajny, ale bez fajerwerków… Ale aż trzy razy byłam romansem absolutnie zachwycona. Aż trzy razy miałam wrażenie, że właśnie czytam najlepszy, najpiękniejszy wątek miłosny od dawna. W praktyce “od dawna” dość często oznaczało poprzednie Sevenwaters, czyli jakieś kilka tygodni.
Ogólnie wiecie, bohaterka Sevenwaters zazwyczaj znajduje miłość swojego życia w wieku 16 lat. Tak jest. I to jest naprawdę ONE TRUE LOVE. Potem pary nie mają problemów w związku, jeśli spotykamy ich znowu w kolejnych częściach, to wszyscy dookoła widzą, jakim udanym są małżeństwem, jak bardzo się kochają. Przeznaczenie, dwie połówki jednej całości, jedyna miłość, specjalna więź, takie rzeczy. Mogłabym się zirytować, ale jak się irytować, jeśli przy okazji wątek miłosny jest naprawdę świetnie poprowadzony, bohaterowie są pełnokrwiści, a między nimi jest prawdziwa chemia? No jak? Widzę potem ich w następnych tomach i kwiczę.
Zirytowana zatem byłam tak naprawdę raz. Gdy dostaliśmy bohaterkę, która chciała wybrać inną drogę, chciała zostać druidką. (Przy okazji odkryłam, że kobiety też mogły być druidkami, zawsze widziałam druidów jako takich dziadków z długą brodą.) Sibeal jest pewna swojego powołania, a potem spotyka faceta. No i już nie jest tak pewna. Daję Sibeal prawo wyboru, daję prawo do zmiany decyzji, ale w Seer of Sevenwaters zirytowało mnie to, jak poczułam, że po prostu musimy wydać wszystkie bohaterki za mąż. Sibeal mogła być dobrym przykładem wyboru innej drogi. Ale wtedy nie byłoby romansu.
Nic to, mogę uznać za świetny wynik, że romans nie podobał mi się tylko w Seer of Sevenwaters. No dobrze, we Flame of Sevenwaters też, ale tam było go zaskakująco mało. A trzy absolutnie cudowne wątki romantyczne wynagradzają to z nawiązką.
Najwyraźniej czasem jestem beznadziejną romantyczką:
“He would have told her - he would have said, it matters not if you are here or there, for I see you before me every moment. I see you in the light of the water, in the swaying of the young trees in the spring wind. I see you in the shadows of the great oaks, I hear your voice in the cry of the owl at night. You are the blood in my veins, and the beating of my heart. You are my first waking thought, and my last sigh before sleeping. You are - you are bone of my bone, and breath of my breath.”
Jak często zdarza Wam się, że książka pochłania Was tak kompletnie? Tak, że nie chcecie nic robić poza czytaniem, zapominacie o problemach, nie dbacie o to, że jesteście głodni, macie w nosie spanie…? Bo mnie nie aż tak często. A to cudowne uczucie. I w Marillier znalazłam głębokie źródło opowieści, które właśnie w ten sposób na mnie działają. Tak, kilka razy kończyłam książkę w środku nocy. Tak, gdy mogłam zostać w domu, zostawałam i czytałam cały dzień. Gdy nie mogłam, snułam się jak lunatyczka, myśląc tylko o tym, by wrócić do czytania. Tak, bardzo przeżywałam te fabuły, znaczną część Daughter of the Forest czy Child of the Prophecy czytałam ze ściśniętym gardłem, kilka stron w Son of the Shadows po prostu przeszlochałam. Ale kończyłam książkę i byłam szczęśliwa.
Nie wiem, ile osób przekonam w tej chwili, Marillier jest prawie zupełnie nieznana w Polsce. Ale mam nadzieję, że przygotuję jakoś grunt pod polskie wydanie Córki lasu. Może zobaczycie ją później i pomyślicie: “ktoś to polecał, gdzieś o tym czytałem/am”. Oby. Ja polecałam i mówię: czytajcie. Co tu dużo mówić, to moje ulubione książki tego roku, aktualnie ulubiona seria. I czas pokaże, ale Daughter of the Forest i Son of the Shadows (a może i Heir to Sevenwaters) mają szansę trafić do moich najukochańszych książek wszech czasów. Takich książek, które mogę czytać po dziesięć razy i od których mi zawsze lepiej na sercu.
Sevenwaters (Siedmiorzecze):
-
Son of the Shadows
-
Child of the Prophecy
-
Heir to Sevenwaters
-
Seer of Sevenwaters
-
Flame of Sevenwaters
ultramaryna